Amerykańskie filmy to przekleństwo. Przyszli małżonkowie chcą mówić przy ołtarzu „tak” i dziwią się, że nie ma u nas formułki „Możesz pocałować pannę młodą”…
A agentka ślubna w ich oczach słodka i obowiązkowo płacząca podczas ślubów Jennifer Lopez w butach od Prady
Tort się topi, dekoracja spada gościom na głowę, ślubna limuzyna psuje się w drodze do kościoła, świadkowie stoją w korku, a w najmniej oczekiwanym momencie do akcji wkraczają rodzice młodej pary, dezorganizując całą imprezę. Tak mogłaby się zaczynać niejedna amerykańska komedia romantyczna, ale to nie fragment scenariusza, tylko sytuacje, z którymi agentki ślubne mają do czynienia na co dzień. Bo w czasach kryzysu małżeństwo zdaje się być jedną z najbardziej trwałych inwestycji na przyszłość. Przynajmniej w Polsce, gdzie z roku na rok rośnie liczba zawieranych związków małżeńskich.
Biznes na 7 miliardów
Przemysł ślubny to coraz mocniejsza gałąź polskiej gospodarki. Według GUS, od dwóch lat liczba ślubów nie spada poniżej 250 tys. rocznie. Roczną wartość rynku szacuje się dziś na 7 miliardów złotych. Im więcej ślubów, tym lepiej dla firm zajmujących się ich organizacją. W ciągu ostatnich lat przybywa ich jak grzybów po deszczu, a zawód konsultanta ślubnego staje się coraz bardziej popularny.
W Krakowie, Warszawie, czy na Śląsku działa po kilkanaście agencji ślubnych. Takich, które mają co najmniej dwa lata stażu w branży. W 2007 roku, w trosce o dobry wizerunek zawodu, powstało pierwsze Polskie Stowarzyszenie Konsultantów Ślubnych. Każdy może się tam zgłosić i spytać o firmę ze swojego miasta.
Pierwsze agencje ślubne z prawdziwego zdarzenia zaczęły powstawać w Polsce przed ok. czterema laty. Organizują śluby, wesela, zaręczyny, przyjęcia, rezerwują noclegi, aranżują zwiedzanie miasta. Udzielą nawet przedślubnych porad, za kilkadziesiąt zł za godzinę.
Konkurencja jest duża, a jest o co walczyć. Doświadczenia agentek ślubnych pokazują, że młode pary wydają na organizację ślubu i wesela średnio 30-40 tys. złotych. Zdarzają się jednak zamówienie znacznie droższe, nawet warte kilkaset tysięcy. – Górnej granicy nie ma – przyznają konsultanci. Zysk agenta to ok. 10 proc. wartości imprezy. Albo więcej, w zależności od ilości obowiązków konsultanta.
Pracujące w agencjach, głównie kobiety, to nie Jennifer Lopez w butach od Prady, tylko wyważone profesjonalistki, dla których najważniejsze jest, żeby dekoracja była dopięta na ostatnią pinezkę, kwiaty nie zwiędły, a w ślubnej limuzynie nie zepsuł się silnik. Nazywają siebie weddingplanerkami, agentkami, koordynatorkami, doradcami, konsultantkami albo po prostu organizatorkami ślubów.
Katarzyna to profesjonalistka, dla której najważniejsze jest perfekcyjne wykonanie planu. Barbara opowiadając o swoich zawodowych przygodach, wzdycha, że Polacy mają tak mało fantazji, jeśli chodzi o pomysły na niezwykłe imprezy. Magda sama stara się podsuwać klientom niekonwencjonalne pomysły.
Namiary na księdza i manicurzystkę
Wszystkie zaczynały tak samo: najpierw trzeba zarejestrować firmę, zainwestować w stronę internetową i auto (mobilność w tym zawodzie to podstawa). Optymalnym rozwiązaniem jest też posiadanie gotówki, szczególnie w przypadku firm, które stawiają pierwsze kroki w tym biznesie. Zdarza się bowiem, że wielu podwykonawców żąda zaliczek.
Jednak najważniejsze są znajomości. Dobry agent ślubny ma rozbudowaną sieć kontaktów. Z hotelami, fotografami, wypożyczalniami samochodów, firmami cateringowymi, stylistami, manicurzystkami, sklepami z sukniami ślubnymi, księżmi… Czasem planują imprezę przez półtora roku – od A do Z, czasem muszą zdążyć na ostatnią chwilę, bo ktoś sam organizujący uroczystość na dwa tygodnie przed nią zdaje sobie sprawę, że nie da rady.
Jak pobierają się Polacy? – Mieszczuchy uciekają ze ślubami za miasto. Szukają spokoju, nastrojowego drewnianego kościółka. Dla tych z zagranicy ważne jest, żeby pokazać to, co najbardziej charakterystyczne w danym mieście, takie „pocztówkowe” – mówi Katarzyna. – Jeśli więc Amerykanie decydują się na ślub na przykład w Krakowie, podczas imprezy nie może zabraknąć dorożki, sesji zdjęciowej na Wawelu i spaceru po Rynku.
Rzadko zdarzają się takie pomysły jak porwanie panny młodej przez zbójników podczas imprezy w górach i przysięga ślubna wygłoszona na łące pełnej kwiatów. Ale, jak mówi Katarzyna, dobrze, że w ogóle są. – Kiedyś też klienci zapragnęli urządzić imprezę w stylu hawajskim, udekorować odpowiednio lokal, zamówić muzykę i poprzebierać gości w tematyczne stroje – wspomina agentka.
Po fali emigracji zarobkowej pojawia się coraz więcej par mieszanych, gdzie jedno z państwa młodych jest obcokrajowcem. Wówczas wesele łączy się z przyjęciem przed i po uroczystości, zapewnieniem zakwaterowania gościom z zagranicy i zwiedzaniem miasta, w którym młodzi mówią sobie „tak”.
Po krakowsku i po warszawsku
Barbara twierdzi, że w Polsce są dwa typy klienta. Krakowski i warszawski. – Klient krakowski jest zamknięty i konserwatywny. Warszawski jest o wiele bardziej otwarty na nowe trendy i eksperymenty – mówi. – Bez względu na miasto, dzisiejsza moda ślubna w Polsce jest nacechowana wzorami z Zachodu. Niektóre panny młode chcą, aby tata prowadził je do ołtarza jak na filmie. Innym zależy, żeby pod koniec ceremonii kościelnej padło: „A teraz możesz pocałować pannę młodą”. Z Włoch zaś przyszła do nas moda na niewielkie prezenciki dla gości rozdawane podczas ceremonii – wylicza agentka.
Coraz większa liczba par, wzorując się na Stanach Zjednoczonych, planuje uroczystość ślubną poza murami Urzędu Stanu Cywilnego i kościoła. To już nie tylko parki czy ogrody. Są więc śluby na łące, w górskiej chacie, w otoczeniu grupy motocyklistów czy na przystani jachtowej. Problem jedynie w tym, że Kościół rzadko zgadza się na takie plenerowe zaślubiny.
Wszystko ma jednak swoje granice. Kiedy para młoda jest zdruzgotana faktem, że ksiądz nie pyta, udzielając sakramentu, czy jest ktoś, kto zna przyczyny, dla których tych dwoje nie może się pobrać, wiele agentek przyznaje, że wówczas przeklina amerykańskie komedie romantyczne.
Ale pojawiają się też przyjemne zapożyczenia. – Bardzo podoba mi się tradycja przemówień podczas uroczystości. To zawsze jest bardzo wzruszające i wzbudza wiele pozytywnych emocji – mówi Magda. – Czasami klienci, zwłaszcza tacy, z których jedno jest obcokrajowcem, próbują przemycić jakiś element danego kraju. Będę organizowała wesele pary, która zaręczyła się w Wielkiej Brytanii. Młodzi zażyczyli sobie, żeby z urzędu stanu cywilnego na przyjęcie zawiózł gości londyński czerwony autobus. Tam będzie na nich czekać muzyka, szampan i drobne przekąski, więc impreza zacznie się już w autobusie.
Agentka od kuchni
To, czego w pracy weddingplanerki zabraknąć nie może, to oczywiście wpadki. Te, w przeciwieństwie do innych podobieństw, nadają się do niejednego scenariusza filmowego. – Na jedno z krakowskich wesel przyjechał wspaniały tort piętrowy robiony na zamówienie w Warszawie. Był piękny, niestety, tuż po przybyciu zaczął się rozpływać… – wspomina Magda. – Przez kilkanaście minut wisiałam na telefonie, stosując się do wskazówek cukiernika, który tłumaczył, jak go udekorować i schłodzić, żeby dał się pokroić. Udało się i para młoda nawet nie dowiedziała się, że mogła zamiast pięknego tortu mieć truskawkową masę – mówi. – Raz również zdarzyło się, że świadkowa utknęła gdzieś w drodze do kościoła. Ksiądz się niepokoił, kolejna para czekała w kolejce na ślub, a druhny nadal nie było. Skończyło się tym, że w roli świadka wystąpiła moja wspólniczka.
Kuferek awaryjny, a nawet „torba pogotowie” to w zawodzie agentki ślubnej standard. Jest tam igła, nitka, kilka rodzajów guzików, zestaw agrafek, które zawsze się przydają. – Nie było jeszcze imprezy, podczas której nie urwało się ramiączko w sukience druhny – uśmiecha się Magda. – Do tego zestaw leków przeciwbólowych, pasta do butów, tak na wszelki wypadek, i buteleczka ze… sztucznymi łzami. Fotografowie twierdzą, że na zdjęciach takie łzy stwarzają niesamowity efekt!