I wracamy do tego, czym jest 'prawdziwa, kontynentalna’ Australia. To ani Sydney, ani Melbourne, ani nawet Perth czy Adelajda. Każde z tych miast ma swój unikalny urok i przyciąga uwagę niepowtarzalnym klimatem, jednak to, co można zobaczyć, poczuć, powąchać, czego można doświadczyć wyjeżdżając z miast – to jest dopiero przygoda warta przeżycia. I daje nam obraz kraju może nie-pocztówkowego, ale z całą pewnością niespotykanie spektakularnego, surowego i jakże w tej surowości pięknego.
Kilkaset kilometrów dziennie, od wybrzeża wgłąb lądu, coraz mniej zieleni, coraz niższe i rzadsze drzewa, coraz więcej niskich, twardych i ostrych krzewów i traw, coraz bardziej pomarańczowa, aż do przejścia w czerwoną, ziemia, znane z obrazków wiatraki sygnalizujące ujęcia wody pitnej, znane również z obrazków znaki drogowe ostrzegające przed wpadającymi na jezdnię kangurami, emu czy wombatami. No i te właśnie kangury, emu i wombaty żyjące na wolności. To właśnie Outback. To właśnie AUSTRALIA.
To, jak prezentuje się Australia w Outbacku, wierzcie mi, jest trudne do opisania. A to, czego doświadczamy, jest jedynie przedsionkiem prawdziwej outbackowej przygody! Na więcej niż kilka dni nie starczy nam zwyczajnie czasu. Ale, dopóki go mamy i dopóki jesteśmy w Południowej Australii, możemy chłonąć kontynent z całym jego pięknem. Tym naturalnym i tym, w którym człowiek zostawił i zostawia swoje ślady.
Odwiedzamy więc skałę Pildappa – świętą dla Aborygenów, mijamy dziesiątki majestatycznych pociągów drogowych, czyli okazałych ciężarówek o długości sięgającej 50 metrów, zaglądamy do nieczynnej kopalni żelaza, w której czas zatrzymał się ponad 20 lat temu, kiedy zamknięto wydobycie tego 'rudego złota’ Australii.
Byli górnicy zajmują się dziś głównie oprowadzaniem turystów, ale jeśli myślicie, że jest to muzeum podobne do jakiegokolwiek, które znacie, wierzcie mi – źle myślicie. Z kilku tysięcy mieszkańców w Iron Knop zostało dziś jedynie 130 osób. Senne miasteczko popada powoli w ruinę, a rudy żelaza niegdyś wyznaczające jego świetność, dziś nadają powietrzu rdzawy zapach, a krajobrazowi coraz bardziej rudawy odcień i stają się symbolem przemijania ponad 100-letniej historii tej małej części kontynentu.
Wyobraźcie sobie drogę prostą jak od linijki. Dodajcie do tego teren tak płaski, że trudno określić, gdzie kończy się ziemia i zaczyna niebo. Kiedy na horyzoncie majaczy samochód jadący z naprzeciwka, równie dobrze może znajdować się on kilometr, jak i 10 kilometrów od Was.
W takiej trasie upłynął nam kolejny dzień wyprawy. Po drodze na pierwszy rzut oka niby nic spektakularnego. Tzw. 'stations’ co kilkaset kilometrów, gdzie jest wszystko, co niezbędne do przetrwania podróży: paliwo, woda, coś do jedzenia. Studnie krasowe, które dziurawią spaloną słońcem powierzchnię ziemi i równina Nullabor, na której klify sięgają 100 metrów wysokości. Zapierające dech w piersi. Bajeczne. Na krańcu świata. Dla nich warto przejechać kilka tysięcy kilometrów.
Do tej pory przemierzyliśmy ze wschodu na zachód Australii blisko 7 tys. kilometrów. Jechaliśmy zarówno najbardziej krętymi drogami Tasmanii wijącymi się wśród malowniczych gór, bezasfaltowymi szutrami stanu Wiktoria, po których za każdym napotkanym samochodem ciągnęły się kilkunastometrowe ogony kurzu, jak i najdłuższym na świecie prostym odcinkiem drogi – 146-kilometrową częścią Eyre Highway w stanie West Australia. Oto kilka naszych fotograficznych zachwytów nad drogami Australii.
Facebook
RSS