Najtańszy sok pomarańczowy na świecie, odurzający zapach przypraw przesiąkniętych słodyczą, małe księżniczki, wijące się w nieskończoność mediny i wielobarwne mozaiki meczetów… Jimmi Hendrix, Orson Welles, koty, bociany, osły, wielbłądy i najczystszy dworzec kolejowy, jaki widziałyśmy. To właśnie Maroko o tysiącu twarzy
Samotna wędrówka czterech kobiet w po muzułmańskim kraju w Ramadanie. Niemożliwe? Raczej ekscytujące. Wystarczy wyznaczona palcem na mapie trasa, dobry przewodnik, podstawowa znajomość języka francuskiego (to język urzędowy w Maroku – przyp. red.) i wygodne buty. Kosmopolityczna Casablanca, biało-błękitna Essaouira, czerwony jak krew Marrakesz i piaszczysty, magiczny Fez.
Ricka tu nie było…
Jeśli komuś wydaje się, że marokańska Casablanka ma coś wspólnego z tą filmową, jest niestety w ogromnym błędzie… W tym największym i najbogatszym mieście Maroka nie powstało nawet pół sceny melodramatu wszech czasów z Humprey’em Boghartem i Ingrid Bergman w rolach głównych.
Próżno szukać tu również klimatu z filmu sprzed ponad 60 lat. Casablanka wita upałem, palmami, zatłoczonymi ulicami i hałasem dla Europejczyka, przynajmniej na początku, nie do zniesienia. Wita też ogromnymi owadami (w większości na szczęście nieszkodliwymi) i błąkającymi się po ulicach kotami. To miasto kontrastów. Ruchliwe ulice pełne mini-motocykli, które są najpopularniejszym środkiem lokomocji, nieustający dźwięk klaksonów, nowe wieżowce przeplatające się z niskimi willami na obrzeżach centrum i strzeliste minarety, slumsy sąsiadujące z najbardziej luksusowymi osiedlami w mieście – tak wygląda biznesowe serce Maroka.
Do Casablanki dotarłyśmy późnym popołudniem. Mogłyśmy obserwować wieczorną modlitwę kończącą post. Po niej tłumy mężczyzn odzianych w długie płócienne koszule wyległy z meczetów. W mgnieniu oka swoje drzwi otworzyły wszystkie przyuliczne sklepiki, kawiarenki i restauracje, zapraszając na posiłek, a ulice zapełniły się wózkami z owocami, warzywami, słodyczami i napojami. Uczta trwała niemal do świtu…
Jimmi Hendrix tu był
Z Casablanki do Essaouiry trzeba jechać ok. ośmiu godzin. Ale efekt wart jest zmęczenia. W tym nadmorskim miasteczku bowiem nie można nie zakochać się od pierwszego wejrzenia. Białe budynki z niebieskimi okiennicami i odrzwiami, przeplatane jasno – żółtym piaskiem, mnóstwo luksusowych mini-kurortów w stylu kolonialnym, piaszczyste plaże, konne przejażdżki brzegiem morza, surferzy łowiący fale, a wieczorami rozlegające się z tarasów przy dźwiękach gitary francusko-hiszpańsko-arabsko-angielskie opowieści… Essaouira jest właśnie taka, bajecznie, biało – błękitna. Nawet logo Coca Coli zmienia tu swoje barwy z czerwono- na niebiesko-białe…
No i plaża. Jeśli nad morze do arabskiego kraju, to tylko w Ramadanie. Na piasku sami turyści i to nieliczni. Arabowie przemykają gdzieś obok, proponując ciasteczka, okulary i miejscową biżuterię. Nikt poza obcokrajowcami się nie opala, mało kto wchodzi do wody. Wszystko właśnie przez, a może dzięki Ramadanowi. Pierwszy raz w życiu miałyśmy poczucie, że ogromna plaża jest tylko nasza.
Właściwe centrum miasta stanowi spora medina (czyli coś na kształt europejskiego rynku, otoczone murem targowisko znajduje się w każdym mieście – przyp. red.), pełna wąskich uliczek i zakamarków. Można tu dostać dosłownie wszystko. Od ubrań, biżuterii, elektroniki, po wonne przyprawy, owoce, pieczywo, mięso, ryby, świeże krewetki i dopiero złowione ośmiornice prosto z portu, który usytuowany jest we wschodniej części plaży. Ważne, żeby w wędrówkę po medinie zabrać ze sobą lokalnego przewodnika. Inaczej turysta nie ma szans się nie zgubić.
Będąc w tym mieście, w którym Orson Welles kręcił jeden ze swoich filmów, a Jimmi Hendrix spędzał wakacje, nie sposób nie usłyszeć o Międzynarodowym Festiwalu Muzyki Gnawa. To wydarzenie rokrocznie, od ponad dwunastu lat, zamienia portowe miasteczko w tętniące życiem serce Maroka. Młodzież z Casablanki, Rabatu i Marrakeszu w dredach i ubraniach punkowej subkultury, oraz kolorowych koszulkach z twarzą Boba Marley’a przyjeżdża tu w przepełnionych autobusach. Nikt nie chce przegapić największego i najbardziej kosmopolitycznego festiwalu w Maroku, jeśli nie w całej Afryce! Na festiwal zawitały światowe gwiazdy: Joe Zawinul czy Pat Metheney. Ale Essaouira już w latach sześćdziesiątych kusiła mistycyzmem i muzyką Gnawy. Randy Weston, Archie, Jimi Hendrix, Cat Stevens, Led Zeppelin również pokochali to portowe miasteczko. Nic dziwnego, że każdy turysta zostaje to co najmniej dwa razy dłużej niż planował nie widząc i nie czując Essaouiry. Z podróżniczkami EksMagazynu było podobnie…
Czerwony Marrakesz – i krew krąży szybciej
W końcu jednak musiałyśmy pożegnać boskie plaże i ruszyć dalej. Kolejnym przystankiem był Marrakesz. To turystyczne serce Maroka. Najbardziej znane miasto wśród odwiedzających ten północno-afrykański kraj. A w mieście, w którym nie tylko piasek, ale i budynki mają kolor przypalanej czerwieni, tysiące gości wita nieustający zgiełk na Placu Jemaa El Fna. A tam węże, tresowane małpy, osły, wielbłądy, konie, fakirzy, artyści, najtańszy sok pomarańczowy na świecie i największa w Maroku jadłodajnia „pod chmurką”. No i bociany, które wiją gniazda nawet na szczytach minaretów i nikt nie śmie ich stamtąd usuwać, gdyż przynosić mają szczęście i symbolizować dobrobyt.
W sercu Marrakeszu, na Placu Jemaa El Fna, od świtu do… świtu panuje jazgot. Naganiacze i naciągacze posługujący się kilkoma zdaniami w każdym europejskim języku (można odnieść wrażenie, że polski znają doskonale) kuszą, zapraszają, negocjują, wciskają swój towar niemal na siłę… Wchodząc na stragan nie wypada więc zabierać czasu sprzedającemu, oglądać i po godzinie… nic nie kupić. To nie europejska galeria handlowa. Dlatego dobrze wiedzieć, czego się szuka. Jeśli ma się sprecyzowane wymagania, można być pewnym, że na rynku w Marrakeszu na pewno dostanie się to, czego się szuka.
Po zakupach pora na posiłek. Jeśli ktoś chce naprawdę poczuć Maroko w ustach, powinien odważyć się na obiad w dużej jadłodajni na placu. Znaleźć tam można wszystko, co najbardziej charakterystyczne dla marokańskiej kuchni. Kurczak, baranina, warzywno-paprykowa zupa i kasza kuskus to podstawa. Wybór stoisk jest ogromny, lecz ze względu na ilość naganiaczy, zdecydować trzeba się szybko i konkretnie. Inaczej można zniechęcić się ich natarczywością. Po posiłku natomiast, nawet już w pokoju hotelowym warto zakończyć wieczór odrobiną mocnego alkoholu. Aby uniknąć zatrucia, które dopada Europejczyków podróżujących po Afryce niestety dość często…
Sam gra specjalnie dla turystów
Gdyby ostatni przystanek na naszej trasie porównać do jakiegoś polskiego miasta, z całą pewnością byłby to Kraków. Tyle, że więcej w nim magii i uroku połączonych z odrobiną egzotyki. Słowo „zwiedzanie” do tego miejsca nie pasuje, Fezu się nie ogląda, Fez chłonie się wszystkimi zmysłami. Tak jak tego magicznego wieczoru, ostatniego naszego wieczoru w Maroku, kiedy to na ulice wyległy małe księżniczki. Pod koniec Ramadanu dziewczynki mają bowiem tu swoje święto. Cały dzień są ubierane w odświętne suknie, mamy upinają im włosy, wplatając w nie diademy i kwiaty, a dłonie i stopy „małych księżniczek” pokrywają się wymyślnymi tatuażami z henny. Wieczorem zaś dziewczynki siadają w specjalnie przygotowanych nosidełkach imitujących karoce i złote trony i przy dźwiękach muzyki i aplauzie turystów paradują przez miasto.
Fez to jednak przede wszystkim najbardziej poplątana medina w całym Maroku, garbarnie i farbiarnie skór, które koniecznie trzeba obejrzeć z góry. Widok jest imponujący – jedną stronę zajmują skóry rozwieszone na ogromnych wieszakach, naprzeciw leżą tabuny zwierzęcych kosmyków i loków. Przestrzeń w środku wypełniają kamienne baseny wypełnione barwnikami. Mężczyźni pracujący przy farbowaniu mają często zabarwione po ramiona ręce takim kolorem, przy jakim spędzają najwięcej czasu. Po wielu latach pracy farba już nie schodzi, nawet po najdokładniejszej kąpieli…
A w samym centrum mediny, między królującymi nad miastem meczetami czeka… brytyjska kawiarnia, mekka spragnionych wytchnienia i jedzenia w Ramadanie obcokrajowców. Karmi, poi, zapewnia odpoczynek. Trafiają tu tylko wtajemniczeni – tacy, których przyprowadzą przewodnicy dostający od właściciela kilka dirhamów (jeden dirham to niespełna 40 groszy). Taka knajpa „U Ricka” z niezapomnianej „Casablanki”, tyle, że zamiast czarnoskórego Sama na fortepianie, pobyt umila gościom gramofon, właściciel jest Brytyjczykiem, a nie Amerykaninem i zamiast białego smokingu nosi krótkie szorty i koszulkę na ramiączkach…
Praktycznie
Pierwszą kwestią, jaką należy wyjaśnić jest muzułmański miesiąc postu (w 2010 roku rozpoczął się 11 sierpnia, a skończył 9 września). Porównanie Ramadanu do chrześcijańskiego postu jest bowiem sporym uproszczeniem i może zaskoczyć już na miejscu. Ramadan to dziewiąty miesiąc w kalendarzu muzułmańskim i muzułmanie uznają go za wyjątkowy, ponieważ to w tym miesiącu, według tradycji, prorok Mahomet miał otrzymać pierwsze objawienia Koranu, świętej księgi islamu. W czasie trwania postu muzułmanom od wschodu do zachodu słońca nie wolno nic jeść, ani pić. Nie wolno im także pływać w morzu, uprawiać seksu (!), spożywać, a nawet w wielu miejscach sprzedawać alkoholu, ani palić papierosów. Turyści unikają głodówki pod warunkiem, że cały wypoczynek spędzają w odizolowanych od prawdziwego Maroka kurortach. Jeśli jednak ktoś chce wtopić się w miasto i poznać jego rytm, musi pamiętać, że łamanie zasad obowiązujących w Ramadanie na oczach muzułmanów jest dla nich obrazą i wyrazem braku szacunku. Podobnie, jak odkryte ramiona u kobiet – wyjść na ulicę w koszulce na ramiączkach to tak, jakby po Paryżu paradować nago.
Po Maroku można podróżować wykupując zorganizowaną wycieczkę, ale o wiele bardziej ekscytująca jest podróż na własną rękę. Gdybyśmy wybrały inną opcję, nie mogłybyśmy podziwiać najczystszego dworca, jaki do tej pory widziałyśmy (a było to w Marrakeszu), nie przeżyłybyśmy również podróży komunikacją publiczną, która, jak się okazało, wcale nie jest tak niebezpieczna, jak ostrzegają przewodniki. Po Maroku bowiem można przemieszczać się tańszymi liniami autobusowymi – i wówczas rozpadające się pojazdy, z których korzysta mniej zamożna część społeczeństwa rzeczywiście nie zachęcają do przejażdżki, ale za nieco większą opłatą (dla Europejczyka znikomą) można już zafundować sobie podróż luksusowym, klimatyzowanym autokarem.