Skończone studia, tytuł magistra, kilka lat praktyki w zawodzie i… kryzys. Agata, która w Bydgoszczy skończyła ponad rok temu turystykę i zarządzanie, przed wizją recesji uciekła do stolicy. – Nie miałam wyboru – opowiada młoda kobieta.
Jeszcze niedawno posada w budżetówce była ostatecznością, dziś – ludzie, często po studiach i z dużym doświadczeniem, nawet na mało prestiżowe stanowiska pchają się drzwiami i oknami. Kilka lat temu z danych GUSu wynikało, że Polacy nie lubią przenosić się za pracą z miasta do miasta. Dziś, przez brak pracy, jesteśmy bardziej mobilni. – Przeprowadzimy się za etatem nawet na drugi koniec Polski – deklarują młodzi Polacy.
Krążąc po urzędach
Joanna mieszka w Olkuszu koło Krakowa. Uśmiechnięta blondynka z półdługimi włosami. Spotykam ją podczas rozmowy kwalifikacyjnej w jednej z krakowskich firm świadczących usługi outsourcingowe. Niewysoka, ubrana w szare spodnie i marynarkę do kompletu. Biała koszula. Buty na płaskim obcasie. Bez makijażu. Przyjazny wyraz twarzy.
Po zakończeniu rekrutacji przewodniczący komisji rekrutacyjnej powiedział o niej – To najmilsza dziewczyna ze wszystkich, które zaprosiliśmy. Taka szkoda, że miała mniej punktów od innych i nie najlepiej poszły jej testy.
Joanna, poza tym, że wzbudza w ludziach sympatię, ma narzeczonego, skończyła studia na kierunku administracji i ma dwa lata doświadczenia w pracy w sekretariacie policyjnym, jest bezrobotna. Od ponad roku.
– Wysyłam CV gdzie popadnie. Do pracy w urzędzie, do hoteli, organizacji pozarządowych. Posada w urzędzie by mnie zadowoliła. W ciągu ostatnich kilku miesięcy byłam już chyba na dziesięciu takich rekrutacjach. W Krakowie, Katowicach, Poznaniu, Wrocławiu, nawet raz w Warszawie. Tam była raz taka ciekawa oferta z magistratu. Za każdym razem jest tak samo. Mają wybrać najlepszych i oddzwonić. Ale nie oddzwonili jeszcze ani razu – opowiada młoda kobieta.
– Czy przeprowadziłaby się pani z Olkusza do Warszawy dla posady w urzędzie miasta? Ile tam pani może zarobić, tysiąc pięćset złotych? A plany związane z założeniem rodziny? – pytam.
– Pojechałabym od razu. Tamta pensja to było tysiąc siedemset. Mam koleżankę, która zaczynała od takiej samej wypłaty. Po pół roku dostała już 2 tys. i to jej wystarcza na przeżycie. W sam raz na mieszkanie i skromne wyżywienie. Mnie też by tyle wystarczyło – konkluduje. – Chcę pracować. A z narzeczonym jakoś by się ułożyło, może on też szukałby czegoś w Warszawie. Na razie pracuje na umowę o dzieło, więc też niczego trwałego nie ma. Oczywiście, że wolałbym posadę bliżej domu, ale jak widzę znajomych, którzy nie mogą się nigdzie załapać i sama coraz dłużej jestem bez etatu, to tak sobie myślę: Z czego będę żyła na starość? Przecież nie zarobię nie tylko na niską, o której wszyscy dziś mówią, ale i żadną emeryturę.
Z Hongkongu do Warszawy
Skończone studia, tytuł magistra, kilka lat praktyki w zawodzie i… kryzys. Agata, która w Bydgoszczy skończyła ponad rok temu turystykę i zarządzanie, przed wizją recesji uciekła do stolicy. – Nie miałam wyboru – opowiada młoda kobieta. W Bydgoszczy zostawiła męża, który jest menedżerem. Widują się w każdy weekend.
W Warszawie Agata pracuje od marca. Dostała etat w jednym z banków. – Odkąd pamiętam, nienawidziłam urzędniczej pracy. A z tym kojarzyła mi się zawsze posada doradcy klienta w banku. Siedzisz, gapisz się w okno, albo opowiadasz ludziom o słupkach, procentach, lokatach… Gdyby jeszcze dwa lata temu powiedziała mi pani, że zostanę pracownicą banku, wyśmiałabym panią – mówi z przekąsem Agata.
Dwa lata temu Agata rzeczywiście mogłaby żartować z kogoś, kto wywróżyłby jej taką zawodową przyszłość, z jaką się dziś boryka. Młoda, szczupła brunetka była wówczas na piątym roku studiów. Pracowała w firmie odzieżowej, i gdyby cofnęła się dokładnie 24 miesiące wstecz od naszej rozmowy, to najprawdopodobniej znalazłaby się w Hongkongu, w którym właśnie spędza wakacje.
– Podczas dwóch lat pracy zwiedziłam pół świata. Indie, Chiny, Europa Zachodnia. Czasami jeździłam na szkolenia i delegacje, a czasami na odpoczynek. Studia kończyłam na indywidualnym toku nauczania, obroniłam się w terminie. I wyszłam za mąż. Nie przyszło mi nawet do głowy, że pół roku po odebraniu tytułu zostanę bezrobotnym magistrem – wspomina Agata. Powód? Jak większość tegorocznych zwolnień – jej pracodawca zbankrutował.
Agata trzy miesiące wysyłała CV do każdej bydgoskiej firmy, która szukała pracownika. – Nie miałam oszczędności, musiałam więc szybko coś znaleźć – mówi. – Nie jestem typem osoby, której odpowiada bycie na czyimś utrzymaniu, więc to, że mąż pracuje nie było żadnym argumentem.
W Bydgoszczy jednak niczego nie było. – Znajomy powiedział, że w Warszawie jeden z banków, w którym pracuje jego siostra, szuka pracowników. Wysłałam życiorys na odczepnego i przyjęli mnie na trzy miesiące. Następnego dnia szukałam już mieszkania w stolicy – przyznaje Agata. Zarabia dziś 2 tys. na rękę. Czasami trafią się jakieś niewielkie premie. Cały czas wysyła CV do innych firm. Nad powrotem do Bydgoszczy jeszcze się nie zastanawiała.
Kaja pochodzi ze Stalowej Woli. W jej przypadku podróżowanie za pracą to od kilku lat nic nadzwyczajnego. Najpierw był Rzeszów – tam była praca, więc Kaja poszła tam na studia. – Po licencjacie, jak większość znajomych w moim wieku, postanowiłam dorobić za granicą. Wybrałam Wyspy Brytyjskie. Spędziłam tam rok – relacjonuje młoda kobieta.
Wysoka, szczupła brunetka nie boi się nowych wyzwań, nie boi się też zmieniać miejsc zamieszkania. – To dla mnie naturalne. Nie mam rodziny, zobowiązań, więc wybieram te miejsca, w których zawsze chciałam żyć, a obecnie, w czasach kryzysu – takie, gdzie mam zajęcie, z którego mogę się utrzymać – uśmiecha się.
Po powrocie z emigracji, Kaja kilka miesięcy spędziła w rodzinnej Stalowej Woli. Jednak interesujących ofert było tam jak na lekarstwo. Przeniosła się wiec do Krakowa. Pracowała dorywczo, poszła na drugi kierunek studiów. – Postawiłam sobie ultimatum. Albo znajdę pracę, dzięki której będę miała za co żyć, albo przeprowadzam się do Warszawy. Dałam sobie rok – zdradza młoda kobieta. Praca jest, a wizja kolejnej przeprowadzki nieco się oddaliła. Pensji co prawda wystarcza na utrzymanie się i kilka niewielkich ekstrawagancji (za 2 tys. na rękę trudno szaleć), ale Kaja przyznaje, że w nowej pracy ma szanse na rozwój i to ją najbardziej motywuje. – Chociaż nie wiem, czy za kilka lat nie skusi mnie Warszawa, albo inne miasto, w którym jeszcze nie mieszkałam – przyznaje Kaja.
Słupki bezrobocia
Z Radkiem spotykam się na kawie w centrum Krakowa. Przyjechał tu z Poznania w odwiedziny do znajomego ze studiów – Michała. Studia obaj kończyli w Olsztynie prawie pięć lat temu – obaj byli na kulturoznawstwie. Radek wcześniej robił licencjat z rachunkowości. Obaj nie mają rodzin. Michał jest rozwiedziony, Radek nie spotkał jeszcze nikogo, z kim chciałby dzielić życie.
Michał pracuje dziś w agencji reklamowej w Krakowie. Przyjechał tu osiem miesięcy temu. – Szefów zainteresowało moje nietypowe CV i filmowy list motywacyjny, o którym nie opowiem, bo takich sekretów się nie zdradza – uśmiecha się. – Zaprosili mnie na rozmowę i zaproponowali etat. Nie zastanawiałem się ani chwili – opowiada Michał. – Że Olsztyn jest na drugim końcu Polski? No cóż, połączenia może i nie są najlepsze, ale wolę zarabiać na podróże do rodzinnego miasta, niż w tym rodzinnym mieście nie zarabiać w ogóle – uśmiecha się.
Michał, wysoki, trzydziestoletni brunet z czterema latami stażu jako animator imprez z jednym z mazurskich hoteli wie, że północno – wschodnia Polska nie jest dziś najlepszym miejscem na robienie kariery. – Wystarczy porównać słupki bezrobocia. Kraków ma cztery procent, a na Mazurach jest kilkanaście – wzdycha. – Nie znałem wcześniej Krakowa, byłem tu dwa razy, ale okazuje się, że poza skąpstwem i ogromnym przekonaniem o własnej wyjątkowości, ludzie tutaj niczym nie różnią się od tych z innych miast Polski. Na pewno da się tu pracować – uśmiecha się młody copywriter. Michał nie chce zdradzić, ile dokładnie zarabia, ale mówi, że więcej niż wynosi średnia krajowa i że wystarcza mu na częste podróże do domu.
Radek z kolei z rodzinnego Olsztyna powędrował do Poznania trzy miesiące temu. Pół roku po Michale. – Pracowałem w handlu. Do wakacji, kiedy usłyszałem, że dostanę połowę pensji, bo są trudne czasy i powinienem się cieszyć, że w ogóle zatrzymam pracę. Nie ucieszyłem się, ale zostałem. Niestety, po pół roku firma upadła – opowiada.
Zaczął więc szukać nowego etatu. W Warszawie, Gdańsku i Poznaniu, bo tam była konkurencja, która kiedyś próbowała go podkupić. Gdańsk i Warszawa nie były już zainteresowane, ale Poznań owszem. – Trochę się zastanawiałem, czy to aby nie za daleko i co zrobię w obcym mieście, jeśli mi się nie powiedzie. Ale kiedy przyszedł rachunek za telefon i okazało się, że nie mam go z czego zapłacić, szybko zdecydowałem się na ten Poznań – uśmiecha się Radek. – Dostaję dwa tysiące na rękę. I koniec końców okazało się, że samo miasto też bardzo mi się podoba…