Sylwia Chutnik, działaczka, pisarka, innowatorka i artystka. Jej książki zdobyły wiele prestiżowyh nagród. Za „Kieszonkowy atlas kobiet” w 2009 roku otrzymała Nagrodę Literacką Nike. Mama i partnerka, która ogarnianie czasu ma we krwi – tak zawodowo, jak prywatnie.
Z Pani historii wiadomo nam, że bardzo wcześnie zaczęła Pani czytać. Wnioskuję, że to z książek i niepohamowanej chęci wiedzy zaczęły kiełkować, a później klarować się Pani poglądy?
Sylwia Chutnik, pisarka: Pochodzę z domu, w którym jako pierwsza osoba uzyskałam wyższe wykształcenie, więc pod kątem poglądów to nie jest jakoś wyniesione z domu. Natomiast mój dom zawsze był otwarty, na szczęście również na to, co ja mówiłam i myślałam. Tak naprawdę dość szybko stałam się osobą, która wie, czego chce. Na przykład w wieku 15 lat przestałam jeść mięso i nie jem go do tej pory. Oprócz tego, zawsze wyróżniałam się wyglądem. Myślę, że rodzina w pewien sposób mogła się domyślać, że nie jestem zwyczajną osobą, ale zarazem też mnie w tym moim stylu i poglądach nie stopowano.
To były momenty, w których mogłam jasno wyklarować swoje poglądy, niezależnie od tego, co kto o nich myślał (śmiech). Natomiast jeśli chodzi o pisanie i czytanie, to moja Mama zawsze mi bardzo dużo czytała. W wieku 6 lat nauczyłam się pisać i czytać, sama. Mogłam zatem dość szybko sięgać po lektury samodzielnie i samodzielnie je czytać. W wieku 11 lat przeczytałam biografię Emeliny Pankhurst, która nosiła nazwę „Bunt długich spódnic” i opowiada o sufrażystkach z Wielkiej Brytanii. I, mimo, że wówczas byłam bardzo młoda i nie miałam wystarczających kompetencji i narzędzi, by do końca zrozumieć część polityczno-społeczną tej książki, to ta historia mi tak utkwiła w pamięci, że to właśnie od tamtej chwili zaczęłam interesować się prawami kobiet. Oczywiście, na początku była to dość ograniczona wiedza, bo na ile może ją posiąść jedenastolatka, ale w wieku 16 lat byłam członkinią takiej nieformalnej grupy feministycznej i właściwie od tego momentu zaczęłam już bardzo dużo działać. Można więc powiedzieć, że wszystko się tu zaczęło od lektury.
Już jako nastolatka rozwijała się Pani artystycznie. Czy łatwo było wtedy być kolorowym ptakiem? Jak to wpływało na życie szkolne?
Nigdy nie jest łatwo być kolorowym ptakiem, ja zawsze chciałam mieć prawo do wyrażania swojej autoekspresji i poglądów. Sztuka i kultura zawsze były dla mnie bardzo ważne i już jako małe dziecko, chodziłam do Pałacu Młodzieży na plastykę i rytmikę. Już wtedy zapałałam miłością do malowania i wyklejania, ale również uważnie oglądałam prace innych osób. Ale już w liceum i na studiach, na kulturoznawstwie to były wszystkie aspekty twórczości ludzkiej, które bardzo chciałam poznać. Odnośnie mojego wyrażania siebie w liceum, to szkoła nie mogła sobie ze mną poradzić. Nie były to problemy wychowawcze tylko ja bardzo odstawałam od reszty. Program szkolny był „od – do” i ktoś, kto się bardzo wyróżnia jako indywidualność, zawsze jest solą w oku. Ja jednak już wtedy czułam, że to jest część mojej osobowości. To mnie już jednak zahartowało pod kątem moich późniejszych działań. I teraz, gdy trafia się mi jakiś hejt w Internecie, to te słowa oczywiście bolą, ale nie jest to coś, czym się jakoś bardzo przejmuję. Na przykład, na temat mojego wyglądu zewnętrznego, już dawno nie słyszałam niczego, co by mnie jakoś szczególnie obeszło (śmiech).
Bardzo dużo działa Pani na rzecz kobiet i pisze o kobietach, jak Pani uważa, co jeszcze mamy do zrobienia na tym polu? Jak sprawić, by polskim kobietom żyło się lepiej na polu społecznym, ekonomicznym i politycznym?
To dość szerokie zagadnienia, natomiast wydaje mi się, że już dość dużo się na tych polach dzieje. Kobiety zaczynają nabierać samoświadomości i wiedzą, że na pewne sprawy zgadzać się nie mogą. Do priorytetów bym zaliczyła brak zgody na przemoc seksualną, jak i brak zgody na przemoc ekonomiczną. I to się już właśnie zaczyna dziać. Nadal jednak, jako kobiety, zarabiamy średnio 20-30 proc. mniej niż mężczyźni i wynika to tylko z tego faktu, że jesteśmy kobietami! Myślę, że kobiety zaczynają się buntować i widzimy to nie tylko w „czarnym proteście” czy kampanii #metoo. To są tak naprawdę same początki, ale już widać, że kobiety są mocno wkurzone, że gdy będziemy o tym mówić i wszystko będzie się zmieniać.
Druga rzecz: Chodzi o to, byśmy o naszych sprawach mówiły wspólnym głosem. Wiadomo, że każda z nas jest inna, ale musimy się wspierać. Ja cały czas widzę, jak wiele jest tu do zrobienia, jak często się oceniamy, jak często kobieta kobiecie nie jest przychylna czy wbija szpilki. Jest wiele przyzwyczajeń kulturowych, którymi tak obrośliśmy jako społeczeństwo, że uważamy, że tak ma być i że jest to naturalne. Że tak było i będzie, ale naprawdę, nie ma w tym niczego dobrego czy naturalnego. To kwestia tego, na co się zgadzamy i na co się umówimy. Mam nadzieję, że zrywy polskich kobiet nadal będą szły w kierunku zmian na lepsze.
Na ile „Bazarówy” to my, polskie kobiety?
Myślę, że to nadal są kobiety, które noszą siatki z zakupami i dbają o dom, rodzinę i o ich przestrzeń prywatną. One jednak zajmują się domem i członkami rodziny również w sposób emocjonalny. Nie chodzi tylko o podanie obiadu, ale również o to, że gdy występuje w rodzinie jakaś trudność to trzeba ją rozwiązać. To też dbanie o to, by w domu była miła atmosfera, a to zawsze jest ciężka praca. „Bazarówy” z mojej książki „Kieszonkowy atlas kobiet” to nie tylko te kobiety z bazaru, ale też kobiety, których cechy charakteru są mi bardzo bliskie. Bywa, że odnajduję się w tych cechach, co nie znaczy, że je lubię. Wiem na pewno, że kultura opiekuńczości jest w Polsce tak silnie zakorzeniona, że istnieje cały czas.
Postaci z Pani książek są bardzo niejednoznaczne. Co, według Pani, wyzwala w ludziach zachowania na tzw. „granicy”?
Nic w nas, ludziach, nie jest jednoznaczne i bardzo lubię takie sformułowanie, że wszyscy jesteśmy w jakimś stopniu dziwakami. I nawet te osoby, którym się wydaje, że są najzwyklejsze na świecie i prowadzą zwykłe życie – jestem tego pewna – mają w swoich życiorysach coś, co wykracza poza „normalność”. Właśnie te drobne szaleństwa mnie najbardziej interesują u innych. Myślę, że moi bohaterowie – a raczej bohaterki, bo piszę głównie o kobietach, właśnie takie szaleństwo w sobie noszą. Oczywiście pytanie, w którą stronę to idzie, ale często obserwuję właśnie to, co ludzie robią ze swoim życiem, jak nim kierują, jak i dlaczego nie potrafią tego robić, bo są na przykład zależni od kogoś. Ale faktycznie, tematyka wykraczania poza te „normy”, jest dla mnie ogromnie ciekawa literacko.
Pani książka, o której usłyszała Pani najmocniejsze opinie to…? I jak Pani te opinie przyjęła?
Myślę, że najwięcej kontrowersji wzbudziła moja książka „Dzidzia” z 2010 roku. Była naprawdę różnie odbierana i nie chodziło tylko o to, czy się podobało czy nie, bo sposób odbioru jest zawsze indywidualny. Ja nie żałuję napisania jej i wiedziałam, że to nie będzie łatwa powieść „do poduszki”. Natomiast ten tekst dostał drugie życie w Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy i wystawiono na jego podstawie sztukę „3 Furie” w reżyserii Marcina Libery. Sztuka była wielokrotnie nagradzana i grana. Do tej pory się ją wystawia, zaś z Wrocławia do Legnicy jeździ pociąg, który nazywa się „3 Furie”, więc ona jest gdzieś cały czas obecna i żyje. Myślę zatem, że „Dzidzia” powstała również po to, by rezonowała wśród innych twórców, ale też ja nie jestem od lekkiej i przyjemnej lektury czy bestsellerów, ale by trochę potrząsnąć społeczeństwem. Jestem trochę do wykraczania poza schematy zwykłego myślenia. To czasem jest dość ciężka praca, ale właśnie tak widzę swoją rolę (śmiech).
Prowadziła Pani przez 11 lat Fundację „MaMa” – w jakich okolicznościach zrodziła się taka potrzeba?
Fundacja jest obecnie w stanie likwidacji, powstała w 2006 roku. Mój syn miał wówczas 3 lata, a ja, jako mama, miałam już wtedy jakieś refleksje na temat macierzyństwa. Wbrew temu, co się mówiło i nadal mówi, nie miałam poczucia, by matki w Polsce były dobrze traktowane. Ich problemy, odczucia i refleksje są często deprecjonowane. W Fundacji podobało mi się to, że poznałam inne kobiety, myślące podobnie do mnie i chciałyśmy razem w tych obszarach działać na rzecz mam. Zarówno w zakresie porad prawnych, jak i mam dzieci niepełnosprawnych, pod kątem barier architektonicznych i wiele, wiele innych rzeczy, których się przez te 11 lat udało się nam dokonać. Prowadziłyśmy też kawiarnię, w której realizowałyśmy przeróżne spotkania dla tych mam. Po upływie 11 lat, uznałyśmy, że nasze dzieci już na tyle dorosły, że ta kwestia się już po prostu sama w sobie dopełniła, aczkolwiek oczywiście, nadal jakoś działamy na rzecz macierzyństwa. Przez te lata napisałam mnóstwo felietonów o macierzyństwie dla magazynu „Pani”, dla nieistniejącego już „Życia Warszawy” czy dla „Dziecka” – magazynu Agory. Był to więc dla mnie bardzo szeroki i ważny temat. Fundacja powstała jako wyraz niezgody na to, że macierzyństwo w Polsce jest nadal postrzegane jako trud i znój, jako sytuacja, w której to najczęściej kobieta i mama musi wszystko przyjąć na swe barki – dla „dobra” dziecka. Ja chciałam pokazać, że macierzyństwo to frajda, mimo, że bywa też bardzo ciężką pracą. Głównym pomysłem Fundacji było odciążenie mam na różnych polach, również politycznie i społecznie czy w zakresie kodeksu pracy, gdy prowadziłyśmy spotkania czy kampanie. Mam nadzieję, że jakoś udało się nam choć odrobinę zmienić myślenie o rodzicielstwie.
Jak Pani wypoczywa?
Bardzo lubię podróżować. Dużo jeżdżę zawodowo, ale też, gdy tylko mogę – chętnie zwiedzam. Gdy tylko mogę, chodzę pieszo i jest to dla mnie prawdziwy odpoczynek. Czytam książki – zawodowo i prywatnie. Z pewnością można powiedzieć, że moja praca przenika się z tym, co lubię robić, ale też chętnie wracam do zamiłowania z dzieciństwa, czyli prac manualnych takich jak wyklejanie kolaży czy tworzenie pocztówek.
Jak godzi Pani pracę zawodową i społeczną z codziennym życiem partnerki i mamy?
Na szczęście urodziłam się z dobrym ogarnięciem czasowym (śmiech). Lubię maksymalnie wykorzystywać dany mi czas i naprawdę dobrze mi to idzie. Oczywiście, jakoś pomagam temu, bo jestem zorganizowana i pracowita, ale kalendarze, notatki czy kartki, na których notuję, co mam do zrobienia, są zawsze ze mną. Staram się nie miotać i wykorzystuję tzw. „ekonomię ruchu” czyli na przykład, gdy idę do kuchni, to zabieram tam pusty kubek po herbacie albo gdy nakrywam do stołu, to biorę więcej talerzy, etc. Może to brzmi jak truizm, ale właśnie w tych małych ruchach, jest zawarta cała tajemnica (śmiech). Piszę też wtedy, kiedy mogę, wykorzystuję niemal każdą sekundę. Myślę, że mi się to udaje. Mój syn ma obecnie 16 lat i to wszystko dobrze i sprawnie funkcjonuje. Na pewno jest to też kwestia jakiegoś szczęścia czyli tego, że mieszkam w dużym mieście i codzienna logistyka jest dość łatwa. Ja sobie też dałam prawo do tego, by być artystką i jakkolwiek uwielbiam być gospodynią domową, to dbam też o to, by rozwijać się intelektualnie, a to wymaga dużo pracy, co często generuje stres, no ale taką sobie wybrałam drogę i jest to moja świadoma praca nad tym, by wszystko mi w miarę sprawnie działało. Nie mam nad sobą szefa, ale też jestem za wszystko odpowiedzialna.
Jak by Pani opisała kobietę sukcesu w Polsce?
To jest chyba kobieta, która może usiąść sama ze sobą na kawie czy herbacie i powiedzieć sobie, że zrobiła dobrą robotę. Sukcesem może być to, że się przeżyło kolejny dzień w chaosie z dwójką czy trójką dzieci lub z dzieckiem z niepełnosprawnością. Sukcesem może też być to, że udało się nam wyrwać z pracy, która nam nie dawała radości i satysfakcji. Albo zakończenie toksycznego związku – to również sukces. Posprzątanie domu i zrobienie zakupów także. Takie sukcesy dnia codziennego to dla mnie jest ogromna satysfakcja. Splendory i cała reszta – to zwykle jest raz na jakiś czas. A żyjemy przecież w tej codzienności.