No dobra, wcale nie pierwsze kilometry. Ale z pewnością wyjątkowe na tyle, by poświęcić im osobny tekst. Wrażenie, jakie robi Route 66 po wyjeździe na pierwsze bezdroża, trudno porównać z czymkolwiek innym.
Pisaliśmy już, że byliśmy na Route 66 w Los Angeles, że byliśmy na Route 66 w Victorville. I w cyklu „Sukces on Tour” słynna droga pojawi się jeszcze nie raz. Ale tylko tym razem poświęcamy tekst odcinkowi, który obejmuje raptem 50 kilometrów. Dlaczego? Z kilku powodów.
Po pierwsze, przeżyliśmy tu jeden z naszych pierwszych kryzysów (a przecież ledwie przejechaliśmy sto mil!). Po drugie, to pustkowie jest autentycznie ujmujące. Po trzecie, wiecie, to pierwszy prawdziwy odcinek Route 66.
Tej filmowej, legendarnej, gdzie po lewej i prawej jest bezmiar pięknego krajobrazu, a pośrodku nitka asfaltu i na niej my, jadący wprost przed siebie. Takie pierwsze wrażenie zostaje w pamięci na zawsze! I właśnie ono czeka na wszystkich pomiędzy Victorville i Barstow (przy okazji – w drugim z miast również jest muzeum Route 66, ale czynne tylko w weekendy).
Skoro już wyjaśniliśmy wyjątkowe poczucie wolności i przygody, przejdźmy do dwóch pozostałych argumentów: pustka we wschodniej Kalifornii naprawdę bywa piękna, a przynajmniej fascynująca. Miejsce wygląda nie tyle na niezamieszkałe przez ludzi, co zamieszkałe niegdyś, a porzucone dziś. Jadąc można trafić na wystające z roślinności chatki, auta i meble, z których część – ku naszemu zdziwieniu – jest zamieszkała do dziś. Na pytanie „Kto chciałby mieszkać na takim odludziu?!” najwyraźniej sporo osób odpowiada wskazaniem na siebie.
Właśnie w głąb tegoż odludzia postanowiliśmy wjechać po kilkunastu kilometrach, przecież po coś wypożyczyliśmy terenowe auto. Było pięknie, przygodowo i z tumanami kurzu wzniecanymi za naszą „czerwoną strzałą”. Aż do postoju, gdzie wykonaliśmy to zdjęcie:
Właśnie wtedy okazało się, że jedna z opon jest gwałtownie traci powietrze. Wiemy, co powiecie: to tylko zmiana opony. Owszem, tylko zmiana opony, ale do zmiany konieczne jest podniesienie auta, a na wyposażeniu nie było lewarka. Do tego byliśmy jakieś 2 kilometry poza ubitą drogą, między dwoma małymi miasteczkami, w leniwe niedzielne popołudnie. Gdzie my tu zmienimy koło?!
Podjęliśmy szybką decyzję o powrocie do Victorville zanim ciśnienie w oponie spadnie do zera i Ford dosłownie wtoczył się do zakładu wulkanizacyjnego tuż przy muzeum z poprzedniej relacji. Zakład jest w niedziele nieczynny, a jednak czynny był. Co przysporzyło pytań: czy koło przecięliśmy na bezdrożu, czy też ktoś mu „pomógł”, gdy auto stało, a my zwiedzaliśmy? Wiecie, takie wyjazdowe teorie spiskowe. Na szczęście 50 dolarów później byliśmy znów w drodze i nie musieliśmy roztrząsać sprawy. Co nie oznacza, że tego nie robiliśmy. Oj, robiliśmy.
Nie ma jednak tego złego, skoro mieliśmy szansę jeszcze raz wyjechać na Route 66 i przeżyć to wspaniałe pierwsze wrażenie ponownie. I owszem, było równie wspaniale, jak za pierwszym razem!
Przy okazji musimy wspomnieć o rzadkiej urody małych atrakcjach na tej krótkiej trasie. Jadąc od Victorville warto zwolnić lub zatrzymać się we wsi Oro Grande, gdzie stoi kilka budynków pamiętających czasy świetności Route 66, restaurowanych pieczołowicie (acz niskobudżetowo) przez miejscowych entuzjastów. Obok siebie znajdziecie sklep z antykami, pizzerię i monopolowy. Na końcu głównej ulicy stoi starusieńka stacja benzynowa, ale – niestety – w chwili naszego przejazdu historyczne dyspozytory były usunięte.
Zaraz za Oro Grande znajdują się zakłady cementowe CalPortland, które w połączeniu z kamienistą okolicą tworzą krajobraz nie tyle przemysłowy, co księżycowy! Może kilometr dalej można zjechać do Iron Hog, restauracji i saloonu w… ekscentrycznym stylu. Znajdziecie tu zezłomowane limuzynę, wóz strażacki, motorówkę i inne osobliwości.
Jeszcze parę kilometrów dalej warto zatrzymać się na Ranczo Drzew Butelkowych Elmera (Elmer’s Bottle Tree Ranch). To bardzo przyjemne miejsce, zrodzone z pasji Elmera do tworzenia niecodziennej sztuki. Na własnoręcznie wykonanych metalowych „drzewach” autor osadzał latami butelki, co – w połączeniu z przechodzącym przez butelki światłem – pozwoliło stworzyć miejsce o jedynej w swym rodzaju atmosferze. Z przykrością dowiedzieliśmy się później, że Elmer niedługo przed naszym wyjazdem zmarł na raka, dlatego ranczo było nieczynne. Na pocieszenie możemy potwierdzić, że rodzina Elmera postanowiła pod koniec lata otworzyć ranczo ponownie dla zwiedzających!
Tak bardzo zachwycaliśmy się pierwszymi kilometrami, że na samo Barstow dosłownie brakło czasu. Jeśli jednak będziecie mieć okazję, gorąco polecamy stare centrum z dwoma muzeami, które nam tylko mignęły przed oczami, gdy pędziliśmy zwiedzić jak najwięcej przed zmrokiem.
Facebook
RSS