Przypominamy niezwykły świat starego Dworca Zachodniego w Warszawie – sprzed dekady.
Pani Kasia zna tu, na Zachodnim, wszystkich. Taksówkarzy, złodziei, właścicieli sklepików, bezdomnych i handlujących w przejściach podziemnych tymi wszystkimi tanimi chińskimi przedmiotami, które jakimś cudem sprzedają się na tyle, żeby można było zarobić na życie…
Czwartkowe przedpołudnie. W pewnym barze, czy jak kto woli, jadłodajni, na Dworcu Zachodnim, w Warszawie dzień, jak co dzień. Kilka stolików zajętych, kolejka przy kasie. Widok dość ciekawy. Stoliki przykryte ceratowymi obrusami w kolorze błękitu i fioletu w bliżej nieokreślone wzory. Na każdym stoliku wazonik ze sztucznymi kwiatkami. Nad barem kalendarz kominiarza i święty obrazek. Obok kalendarza wypisane czarnym flamastrem na zielonej kartce menu. Wybór niewielki, ale wszystko świeże i smaczne – jak na tanią jadłodajnię. Nie jakieś tam Wierzynki, ale, jak mówią klienci, można dobrze zjeść.
Ktoś właśnie kończy obiad, ktoś zastanawia się, co wybrać, ktoś inny liczy, ile ma pieniędzy i na co mu wystarczy… Dziś najpopularniejsza jest golonka i schabowy z kurczaka. Z ziemniakami i surówką z białej kapusty. Golonka to rarytas, jest w menu zwykle tylko dwa razy w tygodniu. Schabowy z kurczaka zjeść można codziennie. Do wyboru zwykle jest jeszcze wątróbka i udko z kurczaka – pieczone, z kością. Ziemniaki – puree, na specjalne zamówienie można dostać frytki, ale czeka się na nie dłużej, tak z 15 minut.
Za barem i w kuchni uwija się pani Kasia – trzydziestoletnia blondynka, ani gruba, ani chuda, włosy związane w koński ogon, niebieski fartuch, paznokcie pomalowane na czerwono, oczy na niebiesko – pod kolor fartuszka. Pani Kasia zna tu, na Zachodnim, wszystkich. Taksówkarzy, złodziei, właścicieli sklepików, bezdomnych i handlujących w przejściach podziemnych tymi wszystkimi tanimi chińskimi przedmiotami, które jakimś cudem sprzedają się na tyle, żeby można było zarobić na życie…
Pan Henio
Przy jednym ze stolików siedzi mężczyzna około sześćdziesiątki. Czarna, wytarta, skórzana kurtka ze ściągaczem nieco poniżej pasa, taka, jak z filmów z lat 80., krótko ostrzyżone włosy z lekką łysiną, czarny wąs, niebieskie dżinsy, adidasy. Je ogórkową, za chwilę pani Kasia poda mu golonkę z ziemniakami i kiszonym ogórkiem. Stali bywalcy tak właśnie nazywają sympatyczną kelnerkę – panią Kasią. A ona – o tych stałych bywalcach wie bardzo dużo. Bo, jak już tak przychodzą, to zwykle lubią sobie pogadać o życiu. I nawet nie trzeba ich specjalnie wypytywać. Przyzwyczajają się do człowieka i mówią sami.
„To pan Henio. Naprawdę ma na imię Władysław, ale wszyscy mówią na niego pan Henio. Nie wiadomo, dlaczego. Jeździ taksówką. Z tego, co wiem, od ponad dwudziestu lat. Zwykle przychodzi z samego rana, jako pierwszy klient, kiedy schodzi z nocnej zmiany. Pije dwie sypane kawy bez mleka, je jajecznicę na boczku, a później bierze jeszcze Coca Colę na drogę. Bardzo miły człowiek. Chociaż trochę z innej epoki. Jak przychodzi i dyżur był słaby, po przestał pół nocy na postoju i niewiele zarobił, zawsze narzeka na „system”. Mówi, że za komuny było lepiej, może i nie było całej tej wolności, ale człowiek przynajmniej miał uczciwą pracę i starczało do pierwszego. Jego żona choruje na cukrzycę. Mają syna, skończył jakieś studia, ale nie mógł znaleźć pracy i wyjechał do Anglii. Siedzi już tam ze cztery lata, nie przelewa mu się, jak i rodzicom. Więc pan Henio narzeka. Innej, lepszej pracy nie znajdzie, w jego wieku i bez szkoły trudno. To jeździ na taksówce. Często wspomina, jak kiedyś, jeszcze za komuny, a nawet na początku lat 90. ludzie mieli dużo pieniędzy. Potrafili zamawiać taksówkę do Serocka, ba, co tam Serocka, do Pułtuska, na nawet do Ostrołęki, jak dobrze popili. A to będzie ze 150 kilometrów. Dziś już takich zamówień nie ma.”
Kasia
Bar, jak bar. Bardziej pasuje do niego określenie jadłodajnia. Niskie ceny – obiad można zjeść za 12 zł. Można i za 20, ale zwykle ludzie kupują „tańszą opcję”. Danie dnia – zawsze jakaś zupa, mięso, ziemniaki, surówka. Ruch jest przez cały dzień, ale największy od 12 do 17. Wtedy Kasia nie ma nawet czasu zerknąć na komórkę, żeby sprawdzić, czy nie piszą koleżanki, albo nie dzwoniła mama.
Kasia pochodzi spod Warszawy. Dojeżdża do pracy codziennie rano. Wstaje o 5, żeby na siódmą być na miejscu, przygotować wszystko razem z panią Marią – kucharką. Zostaje do zamknięcia – do 20. W domu jest po 22. Pracuje cztery – pięć dni w tygodniu. Mogłaby mniej, ale nie chce.
„Skończyłam liceum zawodowe, można powiedzieć, że z wykształcenia jestem kelnerką. Przez jakiś czas pracowałam w sklepie w mojej miejscowości, później zaszłam w ciążę i musiałam zrezygnować z pracy. Ojciec mojej Madzi okazał się człowiekiem, na którym nie można polegać i odszedł ode mnie, kiedy byłam w siódmym miesiącu ciąży. Zostałam sama, z mamą i młodszą siostrą. Kiedy mała się urodziła, siedziałam w domu, utrzymywała nas mama, młodsza siostra jeszcze się uczyła. Dziś studiuje w Warszawie, czasami u niej nocuję, jak muszę zostać dłużej w pracy. Ale zwykle jeżdżę do domu, żeby pomóc mamie i zobaczyć córeczkę. Mój tata nie żyje, zginął w wypadku samochodowym, kiedy byłam mała.”
Jakieś pięć lat temu znajomy mamy otworzył ten bar mleczny, w którym teraz pracuje Kasia. Wiedział, że kobieta szuka pracy i wiedział, że z dzieckiem i w rodzinnej miejscowości będzie trudno. Wiedział też, że to porządna dziewczyna, dlatego zaproponował jej posadę.
„Mama była już na emeryturze. Kłopoty z sercem, wysiadał jej kręgosłup. Całe życie przepracowała na kolei. Powiedziała – idź do pracy, zajmę się małą i tak siedzę w domu. Więc długo się nie zastanawiałam. Dobrze zrobiłam, zarabiam całkiem dobrze – około 3 tys. miesięcznie. Jeżdżę koleją, mam zniżki, bo mama tam pracowała, ojciec też był kolejarzem. Dwa tysiące wydaję na utrzymanie, tysiąc każdego miesiąca odkładam dla Madzi. Mam taką lokatę, gdzie każdego miesiąca wpłacam pieniądze. Chcę, żeby moja córka miała wszystko, czego zechce. Kiedy będzie chciała pójść na studia, pójdzie. Nie będzie musiała pracować, jak moja siostra, żeby związać koniec z końcem. Nie będzie musiała pracować tak ciężko, jak ja… Ale nie narzekam. Lubię swoją pracę. Lubię ludzi, pogadam z nimi, uśmiechnę się, wrócę do domu, opowiem mamie o całym dniu, pośmiejemy się razem. Jest dobrze. Oby tak dalej.”
Pan Janek
A jest o czym opowiadać. Kasia zna dziesiątki historii ludzi, którzy przewijają się przez „jej” bar. Dziś na obiad przyszedł na przykład pan Janek. Jest bezdomny. Kasia pamięta go, odkąd zaczęła pracę w barze jakieś pięć lat temu. Był tu od zawsze. Mieszka na dworcu, zimą zaczepia się w jakimś schronisku, żeby przetrwać największe mrozy. Dwa, trzy razy w tygodniu przychodzi na obiad.
„Czasami zdarza się, że przychodzi z kimś, kto kupuje mu coś do jedzenia. Ale zwykle płaci sam, bardzo drobnymi pieniędzmi. Tymi, które dostanie od ludzi, albo zarobi sprzedając puszki i butelki. Przychodzi podpity, ale nigdy bardzo pijany. Nie robi awantur, a i takie się zdarzają, jak się trafi jakiś agresywny bezdomny i chce, żeby mu coś dać do jedzenia. Często częstuję ich czymś z kuchni, przychodzą już przed zamknięciem, albo zaraz przed otwarciem baru. Ale niektórzy się awanturują i wtedy ich wyganiam. Pan Janek nigdy nie krzyczy i nie narzeka. Pamiętam, jak przyszedł pierwszy raz. Miał jakieś pięć złotych w kieszeni i chciał kupić zupę. Ale zanim podał mi pieniądze, podszedł do niego jakiś młodszy zbir, zabrał pieniądze i popchnął na stolik. Pan Janek upadł na podłogę, połamał krzesło. Nic mu się nie stało, tak bardzo mnie przepraszał, chciał to krzesło naprawiać, bo był kiedyś stolarzem. Pamiętam, jak mu się trzęsły ręce i jak się rozpłakał, bo był głodny i nie miał na jedzenie. Uprzątnęłam szybko bałagan i dałam mu jakąś zupę i trochę chleba. Kilka dni później przyniósł mi 5 zł, żeby za tę zupę zapłacić. Pomyślałam wtedy, że to naprawdę uczciwy człowiek, a bezdomni zwykle zapominają o byciu uczciwymi, widocznie do tego zmusza życie na ulicy.”
Kasia opowiada, jak pan Janek, przychodząc z uzbieranymi pieniędzmi, siada zwykle w kącie, jak najdalej od ludzi, żeby nie straszyć gości.
„To miłe z jego strony, bo przy bezdomnym nikt nie usiądzie… Ale szkoda mi go strasznie. Właściciel baru czasami mruczy coś pod nosem, że nie powinnam dokarmiać całego Zachodniego… Całego nie dokarmiam, ale kilku osobom mogę pomóc. Jak wyrzucam resztki, których ludzie nie zjedzą, zawsze pakuję je do osobnego worka, bez śmieci. Ten worek zawsze znika ze śmietnika. To straszne, że ludzie muszą tak żyć…
A pan Janek? Kiedyś był stolarzem, pracował w Katowicach. Miał żonę i córkę. Lubił zaglądać do kieliszka i, jak sam mówi, to go zaprowadziło na ulicę.
„Żona umarła, on zaczął pić więcej, córka wyrzuciła go z domu. Mówi, że nie chciał być dla niej ciężarem, a rzucić picia nie umiał, więc poszedł na stancję. Ale stracił pracę i po pewnym czasie na czynsz nie było go stać. Tak trafił na ulicę. Jakieś dziesięć lat temu sprowadził się z kolegą do Warszawy, bo tu podobno „żyje się łatwiej”. I tak został. Ten kolega chyba już nie żyje, choć pan Janek nie jest pewny. Ale pewnej zimy ślad po koledze zaginął, więc pewnie tak jest…”
Tomek i Chudy
„Kto ciekawy tu jeszcze do mnie przychodzi? Takich dwóch kieszonkowców. Jeden to Tomek, a drugi Chudy. Mają tak na oko po dwadzieścia kilka lat. Skąd wiem, że kradną? To widać. Zresztą, kiedyś okradli jedną kobietę u mnie w barze, wyciągnęli jej portfel, jak stała przy kasie. Widziałam to i ten Chudy zauważył, że widziałam. Chyba się trochę przestraszyli, że powiem policji, bo przyszli jeszcze tego samego dnia i powiedzieli, że jak umówimy się, że nic nie widziałam, to oni już nikogo u mnie nie okradną… Powiedziałam, że nie umawiam się na nic ze złodziejami, ale niech lepiej u mnie więcej nie robią swoich akcji. Trochę się bałam, nie powiem, ale rzeczywiście już więcej podobnych incydentów nie było. Tomek i Chudy przychodzą ze dwa razy w tygodniu. Zawsze zostawiają mi duży napiwek. To znaczy, ja im wydaję resztę, bo wiem, że to pewnie kradzione pieniądze, ale oni nie biorą.”
Pani Zofia
Przy kasie w kolejce do „obiadu dnia” stoi kobieta, która zdecydowanie zwraca na siebie uwagę. Lateksowe czarne spodnie, obcisły różowy top uwydatniający obfity biust, biała kurteczka i kruczoczarne włosy zawinięte w wysoko upięty kok. Czerwona szminka i niebieski cień na powiekach. Kobieta na oko ma około czterdziestu kilku lat. To pani Zofia, właścicielka małego sklepiku z zegarkami, sztuczną biżuterią, bateriami, zapalniczkami. W jej sklepiku można też kupić pistolety na kulki, porcelanowe figurki, scyzoryki, noże – prawdziwe i plastikowe, stroiki ze sztucznych kwiatów…
„Panią Zofię znają u chyba wszyscy. Trudno jej nie zauważyć. Wygląda co prawda na niezłą jędzę, ale to dobra kobieta. Jak to się mówi, z jajami. Z tego, co opowiada, nie miała łatwego życia. Mąż alkoholik często podnosił na nią rękę, aż w końcu powiedziała dość i wyrzuciła go z mieszkania. Ten sklepik z zegarkami prowadzili kiedyś razem, ale jak się rozwiedli, został pod okiem pani Zofii. Radzi sobie. Ma na utrzymaniu dorastającą córkę, więc stara się, jak może. Jakiś czas temu zatrudniała dziewczynę do pomocy, ale jak zyski były coraz mniejsze, musiała ją zwolnić. To ciężka praca. Siedzi w tym sklepiku codziennie, od 10 do 17, w soboty do 14. Przychodzi zaraz po zamknięciu na obiad. Czasami, jak nie ma u mnie ruchu, to opowiada, co się działo u niej. Choć ostatnio niewiele się dzieje. Przed świętami był spory ruch, sprzedała dużo zegarków. Ludzie, w biegu z jednego na drugi pociąg wpadali do niej i kupowali, na prezenty. A pani Zofia ma ładne te zegarki. Może nie jakiś Gucci, ale za 100 – 200 zł naprawdę można znaleźć coś fajnego na prezent.”
Misiek
U Kasi żywią się nie tylko właściciele dworcowych sklepików – poza panią Zofią jest jeszcze pani Renata, która sprzedaje ubrania i bieliznę i Ewelina, która z kolei handluje damskimi torebkami – wpadają do niej też sprzedawcy ze straganów rozstawionych w przejściach podziemnych Dworca Zachodniego. Wędrując z peronów na dworzec autobusowy, gdzie mieści się bar, w którym pracuje Kasia, mija się trzy rodzaje stanowisk. Na pierwszych handluje się „przeterminowanymi” czasopismami, książkami i płytami z filmami, na drugich kapciami, butami, torebkami, portfelami, skarpetkami, tanimi rajstopami z lycrą i bawełnianymi majtkami, na trzecich – wszystkim, czego – wydawać by się mogło – podróżujący do lub z stolicy potrzebują najmniej: śrubokrętami, latarkami, bateriami, narzędziami, małymi radyjkami…
„Najczęściej bywa u mnie niejaki Misiek z kolegą. On handluje tymi latarkami i bateriami, kolega sprzedaje kolorowe magazyny. Mówią, że wyciągają od 100 do 300 zł dziennie. Częściej jest to 100, a nawet mniej, a 300 to chyba bardziej pobożne życzenie, ale niech im się wiedzie jak najlepiej. Nie mają łatwo. Pół biedy, jak jest wiosna czy lato, ale zimą, marzną tam w tam przejściu, a i ludzie, jak jest zimno, bardziej się spieszą i nie mają czasu na przeglądanie gazet. Jak przychodzą do baru w zimie, czasami są tak zmarznięci, że ja bym się już dawno rozchorowała. Ale oni są zahartowani. Kupują zawsze herbatę w dużym kubku i dwie zupy. Drugie zamawiają rzadko, bo mówią, że obiad czeka w domu, a do baru przychodzą, żeby się trochę rozgrzać. Jak tak z nimi rozmawiam, myślę sobie, że ja naprawdę mam szczęście z tą swoją pracą. Ciepło mi tu, zarabiam dobrze, tylko czasami trzeba się nachodzić. Ale wole już to niż marznięcie za 50 zł przez cały dzień.”
Aneta Zadroga