Kocham polskie komedie romantyczne! Naprawdę. Mam skłonności do zachowań sadomasochistycznych, więc oglądam. I się zachwycam. Najczęściej poziomem pukającym od spodu Rowu Mariańskiego, bo taki osiągają kolejne produkcje rodzimych reżyserów. Jeśli myślicie, że nic gorszego niż ostatnio widziana polska komedia romantyczna przydarzyć się nie może, obejrzyjcie kolejną, która trafi do kin
A teraz mamy prawdziwy wysyp. Minione Walentynki, Dzień Kobiet, zbliżająca się wiosna – to czas, kiedy kina szturmują kolejne produkcje. Z ostatnich wymienię chociażby nieszczęsne „Och, Karol 2”, gdzie Piotr Adamczyk po raz kolejny stara się wyrwać z szufladki z napisem „papież”, jeszcze gorsze „Jak się pozbyć cellulitu”, czy mniej romantyczny z założenia, ale chyba jeszcze bardziej nieszczęsny „Weekend”, który reżyser, Cezary Pazura, na głos porównuje do Tarantinowego „Pulp Fiction”… Panu reżyserowi należą się gorące oklaski. Za niezwykle wybujałą wyobraźnię i poczucie humoru. Niestety, tego drugiego, poza wypowiedziami dotyczącymi jego dzieła, nie sposób zauważyć. Na pewno nie w filmie.
Od kilku lat polskie kino nie może się pochwalić nawet jedną dziesiątą jednej przyzwoitej komedii romantycznej. A, że taki gatunek może wydać na świat przyzwoity film, pokazują chociażby przykłady „Czterech wesel i pogrzebu” czy „Love Actually”. Nie musi to być twórczość najwyższych lotów. Niechby to była chociaż „Bezsenność w Seattle”, czy „Masz maila”. Albo przynajmniej jedna ze słabszych, ale do obejrzenia, jak „Ja cię kocham, a ty śpisz”…
Nic z tego. Ale może w naszym przypadku to wina kiepskiego klimatu. W końcu, jak ubolewa Kazik, żyjemy w kraju, „gdzie nie ma słońca prawie przez 200 dni w roku, a lato bywa czasem niegorące…” Tylko zimno i pada… Jaki klimat, takie więc mamy i komedie. Oto przegląd moich nie-ulubionych, tak kiepskich, że nie wiadomo, która z nich zasługuje na miano najgorszej z najgorszych.
*Nigdy w życiu (2004), reż. Ryszard Zatorski
Zwiastun całego komediowo – romantycznego nieszczęścia, które po nim nastąpiło. Kiedy film ten wchodził na ekrany polskich kin, jeden z moich przyjaciół rzucił hasło „Nigdy w życiu na >Nigdy w życiu<„. Wytrwałam ładnych kilka lat, ale niedawno postanowiłam nadrobić zaległości, bo przecież trudno coś oceniać, nie widząc tego. To był błąd. Zwłaszcza scena na moście i w deszczu… Kazik ma zdecydowanie rację, w naszym klimacie nie da się kręcić dobrych filmów, ciągle leje i jest zimno. Brytyjczycy umieją to wykorzystać w swojej kinowej twórczości, my – niekoniecznie.
*Ja wam pokażę (2006), reż. Denis Delić
Kontynuacja „Nigdy w życiu”. Jeszcze gorzej niż „Nigdy w życiu”. Kropka.
*Tylko mnie kochaj (2006), reż. Ryszard Zatorski
W tym dziele najlepiej wypada grający główną rolę pewien błękitny biurowiec w centrum Warszawy. Gdyby reżyser ograniczył się do pokazania budynku przez 90 minut, efekt byłby o wiele lepszy, niż perypetie zakochanej w lalusiowatym gogusiu panny, która przypadkiem urodziła mu dziecko, a kilka lat później zaczęła z nim pracować, więc mu to dziecko podrzuciła. On je oczywiście pokochał, jak i swoją wieloletnią wielbicielkę, którą kilka lat wcześniej, podczas jakiejś pijackiej imprezy, niechcący i bezwiednie zapłodnił. Jakież to romantyczne!
*Dlaczego nie! (2007), reż. Ryszard Zatorski
Dlatego, że w tym filmie nie ma ani jednej dobrej sceny! Zygmunt Kałużyński mówił, że nie ma tak złego filmu, żeby nie znaleźć w nim choć jednej przyzwoitej sceny. Otóż, Panie Zygmuncie, jest! Na szczęście go Pan nie widział. Przed obejrzeniem tego dzieła wydawało mi się, że główny bohater bądź bohaterka, zwłaszcza komedii romantycznej, powinna wzbudzać sympatię. A tu mamy pyskatą, nadętą pannę z przerostem ego, źle wychowaną, marudzącą i nawet przez moment nie interesującą się niczym innym niż czubek jej nosa. O panu Zakościelnym nawet nie wspomnę, bo wymienienie jego nazwiska to już i tak za dużo w porównaniu z talentem aktorskim, jaki prezentuje. Nigdy, ale to nigdy nie oglądajcie tego filmu. Dlaczego nie? Bo nie zapomnicie tego koszmaru bardzo bardzo długo!
*Rozmowy nocą (2008), reż. Maciej Żak
Oj… Historia wielkiej miłości lepiącej anioły z ciasta artystki pragnącej mieć dziecko (jest singielką) i zabójczo przystojnego, prostolinijnego kucharza, który odpowiada na jej ogłoszenie w prasie pod tytułem: „Niech mnie ktoś zapłodni”. Średnio oryginalny pomysł, jeszcze gorsze wykonanie. Ani Różdżka, ani Dorociński nie powinni zaglądać na plan komedii romantycznych!
*Jeszcze raz (2008), reż. Mariusz Malec
Im dalej w las, tym jest jeszcze gorzej. Dwie równorzędnie się rozgrywające historie miłosne matki i jej nastoletniej córki. Piękny domek w górach i nieszczęsny Jan Frycz, który męczy się w każdej scenie tego filmu, jakby grał w nim za karę. Jeśli ktoś nie oglądał, omijać szeroki łukiem!
*To nie tak jak myślisz kotku (2008), reż. Sławomir Kryński
Romansujące małżeństwo spotyka się w tym samym hotelu. Jeden z moich faworytów jeśli mowa o bardzo złym, polskim kinie romantycznym. Znowu nieszczęsny Jan Frycz z wyrazem bólu na twarzy. Odmłodzona Figura romansująca z pogubionym aktorsko Kotem. Nawet Mumio nie ratuje. Przykład tego, jak można zepsuć całkiem, na pierwszy rzut oka, ciekawy scenariusz.
*Nie kłam, kochanie (2008), reż. Piotr Wereśniak
Najlepsza z tego filmu jest bardzo kiepska piosenka Flinty i Zagrobelnego. Poza tym? Piękny Adamczyk – w roli nie-papieża, piękna Żmuda-Trzebiatowska w roli mdłej, cnotliwej bohaterki, dla której kobieciarz zmieni się w monogamistę, piękny Kraków w roli… pięknego Krakowa. Cały film jest tak piękny, że trzeba się poważnie zastanowić przed jego obejrzeniem, czy jesteśmy w stanie znieść tyle dobrego na raz…
*Lejdis (2008), reż. Tomasz Konecki
Dowcip na poziomie wymalowanych gimnazjalistek, które opowiadają sobie nawzajem o swoich doświadczeniach seksualnych i dyskutują na temat za małego biustu i zbyt dużego tyłka, który wymyka się spod kontroli. Miał być damski „Testosteron”, a wyszła średnio zabawna komedia o sfrustrowanych, podstarzałych starych pannach tudzież nieszczęśliwych mężatkach.
*Kochaj i tańcz (2009), reż. Bruce Parramore
Całkiem zgrabny jak na komedię scenariusz, kilku niezłych aktorów, świetna choreografia, niezła muzyka… I… Katastrofa! Fabuła jest prosta i jakby gdzieś już była: On – młody, biedny, utalentowany, seksowny (z założenia, bo niestety nie w wykonaniu Mateusza Damięckiego) i z marzeniami, Ona – bogata, grzeczna, skromna, z ukrytymi marzeniami i seksapilem (niestety nie w wykonaniu Izy Miko).
Oczywiście motyw główny KiTu to taniec, więc jest konkurs, w którym zwycięzcą może być tylko ten najlepszy, a On i Ona oczywiście kochają taniec (chociaż ona nie od razu o tym wie). On staje do konkursu, któremu Ona przygląda się jako dziennikarka (żeby po miesiącu zbierania materiałów napisać trzy linijki tekstu – Pokażcie mi redakcję, gdzie się tak pracuje, a rzucam wszystko i idę do nich!).
Dziennikarką Ona jest, bo tak się składa, że przyjaciel jej narzeczonego – dentysty jest wydawcą pewnego pisma. A konkursowi Ona przygląda się też nie przypadkowo – głównym guru i jurorem jest jej ojciec, który dwadzieścia kilka lat temu wybrał karierę i zostawił jej matkę i ją w trudnej polskiej rzeczywistości… Tyle, że ojciec nie wie, że Ona to jego córka.
Po co opisuje fabułę? Bo niewiele więcej o tym filmie możne napisać. Poza tym, że zastanawiam się, jak można zmarnować scenariusz, który, może i bardzo niedoskonały, ale na przykład w Wielkiej Brytanii powołałby do życia całkiem zgrabną komedyjkę?
Jest tu główny motyw miłości z „Dirty Dancing” (niestety Damięcki to nie Swayze, oj nie), jest scena zakupowa z „Pretty Woman”, tyle, że Pradę zastępuje tu zdaje się Reserved (cóż, jaka komedia, taka Prada), jest oczywiście wyścig z czasem na ślub (to na przykład z „Powiedz tak”) i pościg taksówkowy przyjaciół za głównym bohaterem goniącym swoją miłość („Notting Hill”)…
Różnica między filmami, z których pożyczano, a tym, na potrzeby którego pożyczano, jest jednak zasadnicza – tamte są dobre (jak na komedie romantyczne), a ten, najdelikatniej mówiąc – męczący. Nie pomogły wielomiesięczne treningi Damięckiego i Miko, tańczyć wspólnie może się i nauczyli, ale dla reżyserów obejrzenie KiTu powinno być znakiem, że w aktorstwie potrzebują jeszcze wielu treningów. Przynajmniej jeśli chodzi o role w czymś, co ma widza wzruszać i rozśmieszać. Bo na razie jedynie śmieszy, a to zdecydowanie nie to samo.
*Złoty środek (2009), reż. Olaf Lubaszenko
Najlepsze, co w wypadku tego rankingu oznacza najgorsze, zostawiam na koniec. Ten film boli. I to dosłownie… od pierwszej minuty. Gonera, Arciuch, Lubaszenko senior, Pazura, Wilczak, Przybylska, Kowalewski, Pakulnis, Olszówka… Tyle nazwisk i taki gniot, że podczas oglądania robi się naprawdę słabo. Nie wiem dokładnie, o czym to miało być. Widzimy zblazowanych facetów, którzy rządzą światem i głupie kury, które albo mają IQ mniejsze od przeciętnego komara, albo udają, że są facetami, obstawiając wyniki meczów piłkarskich. No, jeśli to miała być polska „Tootsie” (a obserwując scenariusz można dojść do takiego wniosku), to ja nie mam pytań…
Wszystko jest tu skądś, ale naprawdę, jeśli miał to być pastisz, to bardzo, ale to bardzo nie wyszło. Takich dowcipów z brodą nie słyszałam już dawno, nawet w kiepskim serialu. Może dlatego, że nie oglądam seriali… No, ależ na litość boską, kogo może bawić kwestia blondynki w biurze, która mówi, że robiono jej rentgen mózgu, ale nic nie znaleziono, albo facet, który mówi, że ma lśniący uśmiech, bo pali tylko papierosy z białym filtrem… No błagam… Nie pomaga Lubaszenko senior, Cezary Pazura, który od czasu „Chłopaki nie płaczą” nie powinien zaglądać na plan żadnej komedii, a już zwłaszcza romantycznej. A ucharakteryzowana na faceta Przybylska to już kompletna pomyłka. Ani polotu, ani uroku, ani niczego.
Nie wierzycie, że jest aż tak źle? Oto kilka dialogów z tego dzieła:
*”Gdyby wasza głupota mogła latać, zarobili byście na tanich liniach lotniczych”
*”Ja tu jeszcze, k…a wrócę”
*”Jak bym chciał umoczyć parę złotych, to bym sobie założył sieć solariów w Kenii”
*I mój faworyt: „Zrobią ci z kariery jesień średniowiecza” (!) Gdyby Elżbieta Gałązka-Salamon była martwa, przewróciłaby się dwa razy w grobie widząc zastosowanie swojego genialnego tłumaczenia „Pulp Fiction” w takim… czymś…
Mam na koniec jedną refleksję – Jak to już było w polskich komediach romantycznych kręconych w ciągu kilku ostatnich lat, najlepiej w tym filmie zagrał pewien błękitny wieżowiec w centrum Warszawy. Pewnie dlatego, że scenarzyści nie napisali dla niego dialogów…
W pewnym momencie filmu „Złoty środek” pada zdanie: „Są żarty, które mnie k… nie śmieszą”. Twórcy większości polskich komedii romantycznych powinni sobie to stwierdzenie wziąć głęboko do serca. I nie zbliżać się do kamery. Pod groźbą kary chłosty, a nawet łamania kołem!
Aneta Zadroga
Facebook
RSS