Choć musiała nauczyć się sporo o budowlance, a dla syna zgłębia też lotnictwo, Paulina Piliszek pozostaje uśmiechnięta. Wie też, że wiele zawdzięcza innym, bez których sukcesu by nie było.
Na wywiad spotykamy się w eleganckim otoczeniu, na sesji zdjęciowej w kilku kreacjach. Jednak na co dzień zdarza się Pani chodzić w błocie na terenie budowy. Jak się łączy te dwie natury?
To jest bardzo dobre pytanie. Po pierwsze, kobieta zmienną jest, więc zmiana entourage’u jest bardzo fajna! Rzeczywiście, w pracy codziennej bardzo często odwiedzam inwestycje i nawet mąż śmieje się, że znacznie częściej jestem na budowie niż on. Co więcej, znacznie częściej niż on wprowadzam na budowie zamieszanie. I nie chodzi tu o zaskoczenie, że dziewczyna wchodzi na budowę, po prostu wytykam wszystko, co trzeba poprawić i co tak zostać nie może. Więc rzeczywiście: kalosze, kask i kamizelka są, ale nie odmawiam sobie akcentów typowo kobiecych. To nie tylko się nie wyklucza, ale wręcz przeciwnie – to jest fajne, dodaje smaczku.
Poza wytykaniem pracownikom niedociągnięć, co robi Pani na budowie?
Chciałoby się powiedzieć, że na budowie robię wszystko, ale zdecydowanie tak nie jest. Najczęściej chodzę tam z klientami, którzy albo chcą kupić apartament, albo już go kupili i chcą sprawdzić postęp prac. Wiadomo, że klienta samego na budowę nie wpuszczę, ale przyjęliśmy w naszej firmie kanon, że opiekujemy się klientem od początku do końca, zatem od podpisania umowy, przez cały proces inwestycyjny (może tam wchodzić, ile tylko chce), aż po podpisanie umowy końcowej, kiedy to dostaje dobrego szampana i czekoladki, zawsze z logo inwestycji.
Na placu budowy oprowadzam klientów i po częściach wspólnych, i po ich apartamentach, co czasami jest dość skomplikowane. Zwłaszcza we wczesnych fazach inwestycji, kiedy budynek co prawda już stoi, ale ścian nie ma i trzeba mieć się na baczności, żeby nie wprowadzić kogoś do apartamentu sąsiada. Tymczasem pytań technicznych pada mnóstwo, tak że powiem zupełnie szczerze i nieskromnie, że nauczyłam się to ogarniać. Ogromna w tym zasługa mojego męża, który z wykształcenia jest budowlańcem, a także moich kolegów na budowie, kierowników budów. Więc chapeau bas im za to!
A jednak mężczyźni zwykle nie lubią być przestawiani przez kobiety, zwłaszcza w tak silnie męskiej branży jak budowlanka…
Fakt, mamy samych facetów. Teraz już przywykli, a generalnie są to ekipy sprawdzone, z którymi współpracujemy stale. To się zdecydowanie lepiej sprawdza w naszym przypadku, zresztą znaleźć nową dobrą ekipę jest dziś bardzo trudno. Więc są to ludzie, z którymi znamy się od lat. Ja znam ich, oni znają mnie, więc mamy już swoje relacje. Na pewno nie jest tak, że wchodzę i zaczynam od „Co to ma być, Panowie?!” Zamiast tego mówię „Chłopaki, przychodzę z klientem, to trzeba uprzątnąć. Rozumiem, że zostało po śniadaniu, ale trzeba to trochę ogarnąć”. Współpraca jest dobra i generalnie nie ma zgrzytów, nawet jeśli czasem trzeba coś mocniej zaakcentować.
Żeby zbudować taką pozycję w zespole, musiała Pani przyswoić spory blok wiedzy technicznej. Jak z tym poszło?
Trudno! (śmiech) Dla dziewczyny, która skończyła filologię polską i generalnie stara się dbać o język ojczysty, mówić ładnie (czego zresztą uczę syna!), wejście na budowę było jak zderzenie ze ścianą. Naprawdę. To nie jest miejsce na zdania typu „Czy mógłby Pan łaskawie to przesunąć?”, bo chłopaki nie do końca tak rozmawiają. Ale cóż, związałam się z mężem, który ma firmę deweloperską, a jeszcze przed związaniem się pracowałam w tej właśnie firmie, więc poznałam ją od podszewki. Zaczynałam od sekretariatu, później dział sprzedaży, dział obsługi klienta. Więc doświadczenie zbierałam już po drodze. Natomiast w swej naturze mam, że nie usiedziałabym tylko za biurkiem. Lubię wyjść, zobaczyć co się dzieje. Trochę na zasadzie „pańskie oko konia tuczy”. To raz, a dwa… żeby nie było nudno!
To też są ciekawe rzeczy. Nie powiem, że zaczęłam się nimi fascynować i czytam do poduszki najnowsze teorie budowy, ale zdarza mi się zaskoczyć wiedzą nawet męża. Niedawno zaczął pisać pracę doktorską na temat konstrukcji z drewna klejonego, projektował halę użytkową i wydarzyła się katastrofa budowlana. Na szczęście przed oddaniem, bez ofiar. Został wezwany w celu wyjaśnienia przyczyn. Po powrocie pokazał mi schemat tego dachu dwuspadowego i pyta, co trzeba zrobić, żeby był bezpieczny? Ja mu na to, że trzeba jeszcze dać podporę od spodu, mówiąc prościej „trzeci bok trójkąta”. I dokładnie tak było. W projekcie mąż tę belkę uwzględnił, ale konstruktor później uznał ją za niepotrzebną, może w ramach oszczędności. Czyli nauczyłam się już myśleć bardziej przestrzennie i logicznie, choć rzeczy związane z geometrią czy w ogóle matematyką i fizyką wcześniej postrzegałam jako czarną magię. Okazuje się, że to jest dla ludzi i jakoś ogarniam, tylko trzeba to też lubić.
Na pewno nie każda kobieta chciałaby się odnaleźć na budowie, gdzie jest brudno, głośno i niekoniecznie grzecznie. Teraz nie robi mi to już różnicy, ale na początku nie było wesoło słyszeć na swój widok „Ej, chłopaki, blondynka przyjechała, chodźcie popatrzeć!”. To było lekko krępujące, a teraz ani nie mam takich sytuacji, ani nie robiłoby mi to różnicy, uodporniłam się.
Czyli skóra troszkę grubsza, ale i większa pewność w tej przestrzeni.
I nie chodzi bynajmniej o wykorzystywanie swojej pozycji, tylko prawidłowe wykonanie swojego zadania. Przecież ja też jestem odpowiedzialna za swoje obowiązki, zwłaszcza przed klientami. Nauczyłam się, czego oni oczekują i dzięki temu wiem, czego muszę wymagać od naszych wykonawców.
Skoro jesteśmy przy oczekiwaniach klientów – mówimy o nieruchomościach premium, więc zasada „klient nasz pan” obowiązuje Panią w sposób szczególny. Trzeba nie tylko zapewnić informację, ale też spełnić zróżnicowane oczekiwania.
Tak, są to rozwiązania premium, począwszy od tego, że klient może zgłosić istotne zmiany w projekcie, oczywiście pod warunkiem zaproponowania ich odpowiednio wcześnie. Przykład pierwszy z brzegu: realizujemy rezydencję przy Emilii Plater. W sumie 6 budynków, z których 3 to zabytki, więc są objęte ścisłym nadzorem konserwatorskim. W jednym z nowych budynków mamy klienta, który zażyczył sobie basen na ostatnim piętrze (co prawda nie olimpijskiego, ale jednak niecka z wodą ma swoją masę), ogród zimowy oraz większy taras kosztem jednego z pokoi. Wiadomo, że takie zmiany – zwłaszcza basen – wpływają na konstrukcję, dlatego szybko skonsultowaliśmy z konstruktorem i wstrzymaliśmy lanie płyty fundamentowej garażu właśnie po to, by ją wzmocnić dla klienta z piątego piętra. Jego satysfakcja jest bezcenna, ponieważ wcześniej był u wielu deweloperów i te rozwiązania były odrzucane jako niemożliwe. Wszystko da się zrobić, trzeba tylko chcieć.
Ale też trzeba być elastycznym, by umieć się do takich potrzeb dostosować.
Trzeba, jednak my przyjęliśmy właśnie taki model. Jesteśmy elastyczni dla klienta na tyle, na ile jest to możliwe, żeby uszyć apartament na jego miarę. Zdarzają się oczywiście żądania, których nie jesteśmy w stanie spełnić, ale o tym nawet nie mówię, bo to istne szaleństwo.
Pewnie coś, o czym kolorowa prasa pisałaby w kontekście gwiazd rocka?
Na przykład, tak. Tudzież celebryci, których udaje nam się szczęśliwie unikać. Wydaje mi się, że z korzyścią dla innych klientów. Nie mogę przecież myśleć o potrzebach tylko jednej osoby, tam ma się mieszkać dobrze wszystkim.
A czy w dobie pandemii rozmowy z klientami były trudniejsze? Branża nieruchomości co prawda wyszła silna z trudnego okresu, ale podejrzewam, że nie było łatwo.
To zależy, na którym etapie, ponieważ my akurat i ucierpieliśmy, i nie ucierpieliśmy. Globalnie branża ma się faktycznie całkiem dobrze. W Myoni realizujemy projekty dla osób zamożnych, a nasi klienci chcą dywersyfikować swój portfel. Na pewno na inwestycji w nieruchomość premium w świetnej lokalizacji nie stracą, natomiast same nieruchomości napotkały na swoje problemy, zwłaszcza przy pierwszym, głębokim lockdownie. Kończyliśmy wtedy Rezydencję Pogodną w Parku Morskie Oko, tymczasem kamień importowany z Hiszpanii utknął na granicy na 2 czy nawet 3 miesiące. Budowa została opóźniona już prawie na finiszu o prawie 4 miesiące i to był spory kłopot. Na szczęście klienci wykazali się zrozumieniem, w końcu była to sytuacja bez precedensu.
Czyli Państwa projekt deweloperski przeszedł cało przez trudny okres. Za to inny – mam na myśli restaurację PAM PAM – znalazł się wraz całą branżą gastronomiczną w sercu obostrzeń.
To prawda! Nie podejmowaliśmy się ryzyka potajemnego otwierania drugiej sali, jak robili niektórzy restauratorzy. Wyszliśmy z założenia, że zdrowie naszych gości i pracowników jest ważniejsze. Dla restauracji to był wyjątkowo trudny czas, zwłaszcza że wcześniej działaliśmy tylko ok. półtora roku i zaczęliśmy budować swoją markę. Może się wydawać, że to już sporo czasu, ale rynek warszawski był (z naciskiem na był, niestety) bardzo różnorodny i klienci mieli w czym wybierać. Część klientów straciliśmy, tym bardziej że mieliśmy wielu gości zagranicznych, którzy nawet po ponownym otwarciu polskiego rynku nie zawsze mogli wrócić, część nie może do dziś.
Gdyby PAM PAM był naszą główną działalnością zawodową, pewnie już by nas nie było. Mamy ten luksus, że PAM PAM jest w naszej nieruchomości, więc nie płacimy czynszu. Dzięki temu udało się nikogo nie zwolnić, wszystkich utrzymaliśmy, nie obcinaliśmy pensji. Tutaj wielkie ukłony dla chłopaków z restauracji, którzy przyszli do nas i zaoferowali, że w rewanżu chętnie pomogą na budowie. Nie mają oczywiście kwalifikacji, ale proste rzeczy mogli wykonać. I było widać, że jest to dla nich bardzo ciężka praca, ale dali radę bez jednej skargi i do dziś jesteśmy sobie nawzajem wdzięczni za to, jak udało się to przejść. Wychodzę z założenia, że dobra energia wraca!
Ich zachowanie potwierdza jednak, że udało się Wam stworzyć naprawdę świetny zespół.
Dlatego właśnie chcieliśmy go za wszelką cenę utrzymać, wierząc w powrót do normalności i wiedząc, jak zgraną ekipę mamy. Mogę zaryzykować stwierdzenie, że poszliby za nami w ogień.
Wróćmy więc do początku PAM PAM: skąd wziął się pomysł akurat na restaurację jako działalność towarzyszącą?
O rety! To pomysł męża, chciałoby się powiedzieć pomysł szatana (śmiech). Zawsze chciał pracować u siebie. O deweloperce może nie marzył tak bardzo, za to o własnej restauracji już tak. Mój mąż nie tylko umie, ale i bardzo lubi gotować. Więc ta restauracja w modelu włoskim, rodzinnym, siedziała mu w głowie. Miejsce, gdzie zawsze ma swój stolik, kucharz zawsze wie, co lubi – jest takim „capo di tutti capi”. Kiedy interesowaliśmy się kupnem kamienicy przy Emilii Plater, okazało się, że tam już jest restauracja. Co prawda nie działała optymalnie, miała być wkrótce zamknięta, ale sprzęt był naprawdę dobrej jakości. Właściciele zaoferowali zostawienie go naprawdę po kosztach i mąż uznał, że może to jest znak. To nie był zresztą jedyny zbieg okoliczności, a raczej ich ciąg. Poznaliśmy też wówczas bardzo dobrego kucharza, Pawła Rumowskiego, który zaczynał w Westinie, później był w Amber Roomie, a stamtąd pojechał do dr Ireny Eris w Polanicy-Zdroju. Szybko pojawiła się między nami chemia i mąż uznał, że to już na pewno nie jest przypadek, więc czas otworzyć restaurację! A Paweł do dziś jest szefem kuchni.
Bardzo filmowy ciąg zbiegów okoliczności!
Może ktoś to nakręci? Z mężem śmiejemy się, że o jego życiu można by napisać książkę. Jeszcze w czasach Żelaznej Kurtyny podróżował po świecie, ponieważ zawodowo grał w brydża. Swego czasu byli z partnerem mistrzami Polski, a wtedy brydż był dyscypliną prestiżową, otwierał drzwi nie tylko do krajów po naszej stronie. Przygód po drodze miał bardzo wiele, więc śmiejemy się, że materiał już jest. Może i na film?
A to wszystko jeszcze przed restauracją i deweloperką! Swoją drogą, Myoni to niby deweloperka, ale bez skojarzeń typowych dla branży. Bez masówki, z nastawieniem na komfort mieszkańców, a firma rodzinna…
Jeszcze kilka lat temu z mężem pracował jego tata, Eugeniusz Piliszek. Później połączyły się też nasze drogi i mąż nie wyobrażał sobie, żebyśmy mogli nie pracować razem. Mnie początkowo dział sprzedaży i obsługi klienta przerażał. Jeszcze szukając pracy po studiach, działy sprzedaży (a do tego w firmie deweloperskiej!) omijałam. Ogłoszenie Myoni też bym zignorowała, gdyby nie jego treść. Tekst w rodzaju „Szukamy kogoś do fajnej firmy – jeśli lubisz nowe wyzwania, zgłoś się”. Nie było mowy, że to deweloperka i że pewnie trafię do sprzedaży. Dlatego przyszłam i tak już zostałam. Firma wciąż jest rodzinna i nawet niespełna ośmioletni syn zdaje sobie sprawę, że to pewna odpowiedzialność. Nie wie jeszcze, co to będzie, bo przecież on chciałby zostać pilotem! (śmiech)
Czyli sprytne ogłoszenie sprzedało Pani pracę, która niekoniecznie była zgodna z wyobrażeniem ścieżki kariery?
Faktycznie, kończyłam filologię polską. Wiedziałam już, że praca w szkole (przy całym dla niej szacunku!) nie będzie dla mnie. Liczyłam jednak na inny zawód związany z wykształceniem. Wybrałam specjalizację edytorsko-wydawniczą i na miejsce praktyk wybrałam Wydawnictwo Arkady. Wszyscy mnie ostrzegali, że nie przyjmują studentów i nie ma nawet opcji, żebym się tam dostała, ale udało się! Nawet mogę się pochwalić, że redagowałam dwie książki dla dzieci, więc choć przez chwilę pracowałam w zawodzie.
Tu ciekawostka, ponieważ Arkady zakładał właśnie mój teść, Eugeniusz Piliszek. Oczywiście męża wtedy jeszcze nie znałam, a w chwili moich praktyk teścia już tam nie było, ponieważ pełnił rolę attaché kulturalnego w Berlinie, gdzie miał okazję obserwować burzenie Muru Berlińskiego. Więc jest to kolejna fascynująca postać w rodzinie Piliszków.
Skoro jesteśmy przy fascynujących postaciach, to muszę wrócić do syna. Syn ma niecałe 8 lat i już zastanawia się nad pogodzeniem rodzinnej firmy z karierą pilota?
Nie chcę się przechwalać, ale – jak wiadomo – „każda Piliszka swój ogonek chwali!” (śmiech) Jestem dumna z Michała. Każdy, kto go poznaje, jest pod wrażeniem jego dojrzałości. Jest poważny, stonowany i szczęśliwie (po mamie!) ma lekkość wypowiedzi, bardzo ładnie się wyraża. Do tego, jeśli się czymś interesuje, to zgłębia to do końca. Więc wygląda na znacznie dojrzalszego niż jest, a i zajmują go tematy poważniejsze niż większość rówieśników. Chociaż budowę i sprzedaż apartamentów uważa za średni biznes. Po co budować takie rzeczy, wolałby lotnisko. (śmiech)
Może jeszcze mu się odwidzi? W końcu nie każdy wybór kariery z dzieciństwa zostaje na zawsze?
Tak myślę, chociaż pewien pilot niedawno spytał mnie: „Co będzie, jeśli syn „ugryzie” nieba? Bo ja „ugryzłem” i już mi to zostało!” Michał do tego stopnia swoją wiedzą i zainteresowaniem zaskoczył profesjonalnego pilota, że ten zaproponował mu przelot. Obydwoje uznaliśmy to za żart, a okazało się, że naprawdę chciał zabrać go w przestworza. Proszę sobie wyobrazić moje przerażenie: pierwszy lot 7,5-latka, który w dodatku – patrząc na mnie i na pilota – oświadcza, że byłoby to spełnienie jego największego marzenia. Nie mogłam się nie zgodzić! W powietrzu Michał nawet na chwilę przejął stery, a ja – drżąc o niego – nagrywałam z ziemi, żeby została pamiątka z tej niebywałej sytuacji.
I znów scena jak z filmu. Ale jak się wychowuje syna, który wiedzą lotniczą imponuje pilotowi?
Trudno! (śmiech) Wspaniale i trudno. Co prawda wciąż pyta „Mamo, a co sądzisz o…”, ale to są często pytania techniczne i bardzo szczegółowe. U nas w domu jest duży regał z książkami, ponieważ stoję na stanowisku, że nie ma domu bez książek. I dwie dolne półki tego regału to są książki Michała. Są tam pozycje dla dzieci, ale jest też literatura typowo beletrystyczna czy fachowa, np. samoloty II wojny światowej. Prenumeruje czasopismo „Samoloty”, więc trzeba mu dotrzymać kroku i doczytywać. Zdarza mi się nawet zaimponować mu, wtedy słyszę „Mamo, szacunek!” Zresztą, zdecydowanie wolę taką sytuację niż żeby siedział i grał w strzelanki na Playstation. Owszem, ma swoje gry, ale zwykle to są symulatory lotu.
Czyli syn widzi swoje miejsce w życiu, a czy Mama zamierza go przekonywać do innej drogi?
Myślę, że to by nic nie dało i będzie najszczęśliwszy robiąc to, co kocha. Jeżeli faktycznie postanowi zostać pilotem, to co ja mogę zrobić? Równie dobrze może mu w domu poroże jelenia spaść na głowę, więc nie patrzę na to jak na niebezpieczny zawód. Staram się nie myśleć w tych kategoriach, bo mam wrażenie, że katastroficznym myśleniem przyciąga się do siebie takie rzeczy. Wolę myśleć pozytywnie. Dlatego, jeśli naprawdę będzie spełniał swoje marzenia w tym obszarze, to pozostaje wspierać go i kibicować.
Czy to myślenie pozytywne obowiązuje również w biznesie?
Absolutnie, inaczej już by nas chyba nie było. Prowadzimy inwestycje bardzo trudne, po każdym względem. To są często problematyczne miejsca, jak skarpa warszawska, gdzie są dwa piętra różnicy między zachodnią a wschodnią stroną działki. W takim budynku przy Chocimskiej – a realizowaliśmy go 12 lat temu – włożyliśmy ok. 4 mln zł w sam garaż podziemny, więc śmialiśmy się, że przetrwałby wybuch bomby nuklearnej, tyle wzmocnień to wymagało. Kilka lat wcześniej przy tej ulicy doszło do katastrofy Europleksu, bo grunt iłowy jest dobry póki nie dostanie wody. Z kolei przy Wiejskiej musieliśmy zbudować dwie kondygnacje podziemne pod istniejącym już budynkiem. Takie inwestycje to ogromne wyzwania.
Umiejętność wyciągania z wyzwań konstruktywnych wniosków to jedna z cech, która często jest wymieniana jako składowa sukcesu w biznesie. Co jeszcze jest konieczne, by osiągnąć ten sukces?
Po pierwsze, to ciężka praca. Bez niej sukcesu nie ma, a jeśli się pojawia, to jest krótkotrwały. Po drugie, mimo wszystko trzeba mieć kompetencje w dziedzinie, w której chce się ten sukces odnieść. Po trzecie, to łut szczęścia. Do tego faktycznie wspominane już pozytywne myślenie, ponieważ to przyciąga.
Pocieszę przy okazji wszystkich, którzy czytając to mogą pomyśleć „nie, ja tak nie mam!”. Ja też tak nie miałam i okazuje się, że można się tego nauczyć, wypracować. Być może jest to ukryte gdzieś głębiej w nas i trzeba to wydobyć na wierzch. W moim przypadku to zasługa męża, który nie tylko dał przykład, ale i zawsze we mnie wierzy, docenia. To buduje, rosną skrzydła i zaczyna się myśleć o sobie – skromnie czy nie – „kurczę, faktycznie jestem fajna!”.
W znanym amerykańskim przysłowiu „za każdym wielkim mężczyzną stoi wielka kobieta”. Wygląda na to, że w Państwa związku to działa w dwie strony.
Niedawno o tym rozmawialiśmy. Mąż stwierdził, że zanim się poznaliśmy też nieźle sobie radził, ale odkąd jesteśmy razem i współtworzymy firmę, przyszły największe sukcesy. I nie był to z jego strony pusty komplement, on docenia mój niemały wkład pracy. Rzeczywiście, teraz jestem osobą, która dba o chyba najmniej przyjemne aspekty obsługi klienta. Wszyscy jesteśmy tylko ludźmi, więc zdarzy się awaria, błąd czy zwykłe roztargnienie – o czymś się zapomni. Chyba nie zdradzę tajemnicy, jeśli powiem, że mój mąż miał mieszane podejście do sytuacji tego typu. Może nie bagatelizował ich, ale też miał na głowie najważniejsze sprawy inwestycji. Ja jestem osobą, która się tym zajmie, zorganizuje co trzeba. Mąż jest tym od obiecywania, a od realizacji ma ludzi. I dobrze wie, że jeśli mi coś powie – choćby o tym basenie na piątym piętrze – to ogarnę sprawę, przekażę i zorganizuję wszystko. Wiadomo, że nie policzę konstrukcji samodzielnie, ale wiem, kto musi zająć się zadaniem, żeby ono było załatwione. Choć nie brzmi to pięknie, odpowiadam wtedy za delegowanie obowiązków i nadzoruję ich wykonanie.
Czyli Pani sukces to również sukces pracowników.
Zdecydowanie zespołowy, zdecydowanie! Mojego sukcesu na pewno by nie było bez nich, bez dwóch zdań. To, że później splendor spływa na nas jako właścicieli, nie oznacza, że tylko my na niego pracujemy. Zawsze podkreślam, że i firma, i restauracja to właśnie ludzie. Trzeba doceniać dobry, zgrany zespół, ponieważ to są mocne ogniwa łańcucha. Gdyby coś było nie tak i ktoś stanowił słabsze ogniwo, to może zniweczyć wysiłki większej całości.
Z kolei solidny pracownik może okazać się skarbem i znacznie ułatwić życie. Dla mnie taką tajną bronią jest nasz dyrektor ds. realizacji budowy! Naprawdę, to jest młody chłopak, młodszy ode mnie, a ogarnia rewelacyjnie. Wiem, że jeśli chodzi o budowę, mogę do niego pójść ze wszystkim. Nie tylko ma ogromną wiedzę, ale nie zbagatelizuje żadnej sprawy, stanie na wysokości zadania i nie spadnie. Polegam na nim podobnie, jak polegam na swoim mężu. Zresztą mąż wie, że jeśli już wkraczam do jego gabinetu i mówię, że coś jest nie tak, to wtedy odkłada swojego pasjansa na komputerze, w którego grywa pasjami, bo sprawa jest poważna.
Mąż nie obrazi się za wypominanie pasjansa, publikujemy to?
Wszyscy pracownicy wiedzą, jak jest. Nie twierdzę oczywiście, że robi to cały czas, ale w wolnych chwilach pasjans czy brydż wciąż są obecne w jego życiu. Mąż twierdzi, i chyba ma rację, że to stymuluje umysł, a do tego odpoczywa przy tym i dobrze mu się myśli.
A przy czym Pani odpoczywa i dobrze się Pani myśli?
Na pewno w domu. Nie chcę powiedzieć, że podczas zabaw z synem, ale kiedy on sobie coś czyta, pisze, a ja widzę go kątem oka, to chyba przychodzą mi do głowy najlepsze pomysły. Rodzina to bardzo ważna rzecz, w domu czuję bezpieczeństwo i mam głowę wolną dla innych rzeczy. Podobnie stymulujące są burze mózgów w firmie, ten format wciąż dobrze u nas działa.
To również potwierdza, że i w pracy, i w domu jest zaufanie. Na zaufanie się jednak pracuje. Długo?
Na pełne zaufanie na pewno trzeba zapracować, natomiast jestem osobą, która raczej skraca dystans. Tak mi się przynajmniej wydaje, oczywiście w zdrowych granicach. Nie lubię, na przykład, być „panią prezes” w firmie. Ani nie traktuję innych z góry, ani nie jestem cichą myszką. Nie powiem, że mamy sielankową atmosferę, bo to jednak poważna firma i wymaga sporego wysiłku, ale po godzinach też zdarza się celebrować wspólnie urodziny czy inne okoliczności, choćby w naszej restauracji.
Wracamy do restauracji rodzinnej, tym razem w roli uzupełnienia firmy, również rodzinnej. Udało się więc stworzyć bezpieczny świat bliskich ludzi, nawet jeśli z większością łączą Panią relacje głównie zawodowe. To chyba bardzo cenne?
Tak i mam nadzieję, że nie tylko nam, ale i drugiej stronie te relacje sprawiają przyjemność. Nie oszukujmy się, praca zajmuje ogromną część naszego życia, dlatego iść tam jak za karę i się męczyć byłoby słabo. Dobrze jest wypracować model, który jest troszkę luźniejszy, choć też bez przesady, bo w prowadzeniu działalności trzeba mieć jasne priorytety.
Na szybko zrobię listę priorytetów: wychowanie dziecka z ciągłym głodem wiedzy, praca przy wielomilionowych inwestycjach, a przy tym czas dla męża i siebie. Jak to wszystko pogodzić?
Pewnie nie jest to łatwe, ale wracamy do zgranego zespołu. Mamy już takich ludzi, którym śmiało możemy delegować część zadań. Już nie musimy myśleć, że „bez nas nic” w firmie i to jest bardzo ważne, pozwala zachować równowagę między życiem rodzinnym a zawodowym. Przecież to, że razem pracujemy, nie musi oznaczać, że przenosimy pracę do domu. Staramy się tego nie robić, zachować zdrowe proporcje. W miarę dorastania syna wypracowaliśmy sobie troszkę inny system pracy, ponieważ okazało się, że możemy – zwłaszcza w dobie nauki zdalnej – pojechać do pracy nieco później. Jeśli wcześniej, gdy Michał ma zajęcia od rana, to za to wychodzimy punkt 17:00, a weekendy są święte. To jest nasz czas, on szybko mija. Jeśli ktoś mówi „praca, praca, praca”, to ja jestem już po tym etapie. Za to, kiedy już idę do pracy, to poświęcam się jej na 100%. To raczej mąż w pracy dzwoni sprawdzić, jak tam u syna, a z kolei w domu zdarza mu się dopilnowywać spraw firmowych. Ja po przekroczeniu progu myję ręce i już cała jestem dla Michała. Wydaje mi się, że jest tu równowaga, a młody jest zadowolony. (śmiech)
A propos równowagi, choć odchodząc od tematu rodziny: na podstawie własnych doświadczeń widzi ją Pani między mężczyznami a kobietami w biznesie?
Dysproporcje na pewno wciąż są widoczne. Kobiety jako klientki mamy, jednak na nieco innej pozycji niż mężczyzn. Jako firma zatrudniamy niewiele kobiet, co wynika po części ze specyfiki branży, a po części z okoliczności. Natomiast miejsce dla nich jest. Przykładem może być 25-letnia pracowniczka, którą pilotujemy w oczekiwaniu na uzyskanie uprawnień. Skończyła licencjat, teraz będzie robić magisterkę i chcemy w nią inwestować, by to procentowało dla nas wszystkich. Ostatnio zaczęliśmy również organizować pomoc dla żony szefa jednej z ekip budowlanych. Ciężko zachorowała i mam wrażenie, że Wojtek zadzwonił do mnie, jakbym była jego ostatnią deską ratunku. Nie wyobrażam sobie nie pomóc, przecież nic mnie to nie kosztuje.
Z kolei już poza firmą, w działaniach marketingowych czy innych związanych z biznesem widzę rzeczywiście dużo kobiet. I to bardzo cieszy, ponieważ gdzieś tam nierówność płci ciągle jest. Zupełnie nie wiem, z czego ona wynika – dalej! – w XXI wieku. Minęły przecież czasy, kiedy kobieta miała siedzieć w domu i rodzić dzieci. Wydaje mi się, że jestem dobrym przykładem, że można się odnaleźć w każdej dziedzinie życia, nie rezygnując z macierzyństwa. Całym sercem jestem za aktywnością zawodową kobiet i dopuszczaniem ich do wszystkich sfer życia. Sytuacja się poprawia, ale ten szklany sufit dalej istnieje. Co gorsza, zdarzają się kobiety, które wciągają za sobą drabinę i tego również nie rozumiem. Ja mam o tyle łatwiej, że pracuję w firmie rodzinnej, ale wspominałam o pierwszych wejściach na budowę, kiedy wywoływałam zdumienie. Ładna czy nie, byłam bardziej obiektem do obejrzenia niż osobą, która może się na czymś znać. A mogę!