Tak, tak, dziś jest właśnie ten dzień, kiedy dzielę się ze światem moją nieustanną miłością do kina. A, że czasami jest to tough love, to wiadomo, bo przecież kino doskonałe zdarza się rzadko, ale na szczęście, pomimo 2020 roku (posłużę się tu cytatem chyba największej serialowej patologii, czyli najlepszego z najlepszych Franka Gallaghera , tak tego, który obok karaluchów, jako jedyny przetrwa wybuch bomby atomowej: „F**k U 2020 on soo many levels!”), się zdarza.
No więc w drogę!
Pierwsze spostrzeżenie: Pandemia spowodowała (poza oczywiście czasowym przesunięciem Oscarów o 2 miesiące), że w tym roku mamy gro filmów niekoniecznie wybitnych delikatnie mówiąc, ale za to z wieloma wybitnymi rolami.
Drugie spostrzeżenie: Jak mawia młodzież: Netfilix nie umie w filmy fabularne. No po prostu nie. W seriale też w sumie nie umie, bo jak tak postawić obok produkcje Netflixa z tymi choćby od HBO, to dystans socjalny na pewno zostałby zachowany, bo pod kątem fabuły czy scenariuszy dzielą ich lata świetlne.
Trzecie spostrzeżenie: W końcu mieliśmy rok, kiedy najlepszym filmem okazał się rzeczywiście być film nie amerykański. Niestety przegapiony w najważniejszych kategoriach, bo moda jest teraz na filmy południowokoreańskie.
Another Round, czyli Na rauszu, bo o nim mówię, to najlepszy europejski i nieanglojęzyczny film, jaki widziałam od lat. Tyle tu piękności, od scenariusza, przez reżyserię, po genialny humor sytuacyjny.
I takiego obrazu o współczesnej, posiniaczonej trochę, jak ten pijak po przeholowaniu na imprezie, poobijanej, ale pragnącej uznania, robienia rzeczy ważnych, większych niż szara codzienność, męskości, nie było!
Taki ten film jest, oczywiście, również za sprawą cudownego Madsa Mikkelsena , że się go chce do ostatniej sekundy obejrzeć, utulić, zrozumieć, ot, cieszyć się wirtuozerią każdej sceny.
Fantastyczna opowieść, moim zdaniem, nie tyle o eksperymencie naukowym, problemach z alkoholem, a o uporczywym poszukiwaniu piękna, tej iskry, która sprawia, że łatwiej przetrwać duńskie, pochmurne miesiące, codzienności. Będąc przy tym czterdziestoletnim mężczyzną. Cud, miód i odpowiednie stężenie wszystkiego tu jest!
No i nominacja tylko w kategorii zagranicznej, gdzie mierny w porównaniu z Another Round, Minari, dostał z rozpędu dużo za dużo. Wrrr
Niby Thomas Vinterberg ma szansę na nagrodę za reżyserię, ale tej z kolei życzę komuś zupełnie innemu. No i nie ma tu dobrych rozwiązań
Najlepsza aktorka pierwszoplanowa
Jest coś takiego, jak granie całą sobą, z głębi siebie, z trzewi wręcz. I tak właśnie grają dwie nominowane w tym roku aktorki: Viola Davis i Frances MacDormand.
Kobiety i aktorki wybitne, już nagradzane, w zupełnie różnych rolach, a tak jednocześnie prawdziwe, że w trakcie oglądania, znikasz w starciu z ich kreacjami, po to, by spróbować utożsamić się z ich postaciami.
Jedna – Nomadland – podróżniczka, którą życie zmusza do bycia w drodze. Na ekranie pojawia się nienachalnie, przypadkiem, bo tak nią kieruje życie.
Druga – Ma Rainey’s Black Bottom – fenomenalna królowa ekranu, która pojawia się na kilka minut w całym obrazie i tak znakomicie kradnie show, że równie dobrze zrobił to chyba ostatnio Anthony Hopkins w Milczeniu Owiec. Cud, miód i wirtuozeria najwyższych lotów
A to nie koniec! Bo przecież Słodka. Blondynka. Obiecująca. I. Młoda. Carrey Mullighan – dziewczyna bez powodu właściwie, w gruncie rzeczy z powodami bardziej niż wartymi uwagi, jest znakomita.
A rozpadająca się na cząstki i składająca w całość Kobieta – Vanessa Kirby. Cudo.
No i last but not least Andra Day jako fenomenalna Billy Holiday. Młoda, niezwykłe utalentowana, na duże szanse na piękną karierę. Czy zacznie od Oscara już teraz? Raczej nie.
Którakolwiek z pań wygra, w tym roku, będzie to rzeczywiście triumf dobrego kina. Serce skradła Viola Davis, a to, co zostawiła Ma Rainey, zagarnęła Francis McDormand.
Najlepszy aktor pierwszoplanowy
No Chadwick Boseman
I tak, Riz Ahmed jest dobry i to bardzo w Sounds of Metal (tak, te oczy), tak, Anthony Hopkins jest znakomity w The Father, Gary Oldman jest właścicielem dużej części mojego serducha (choć nie za Manka jednak, bo tu to zachwycają mnie tylko zdjęcia), Steven Yeun dostał trochę nominację z rozpędu, co nie znaczy, że zagrał słabo, a jednak dobra rola to za mało, by być najlepszym. To już o wiele bardziej należała się ta nominacja boskiemu Madsowi za Another Round, ale po Parasite jeszcze moda w Hollywood została, a widomix, jak mawia mój przyjaciel, że przecież nie można się w jednym i tym samym roku skupić na więcej niż jednym filmie, w którym potrzeba czytać napisy!
To teraz argumentacja: Każdy z nominowanych gra osobę, która traci kawałek siebie. Riz słuch, Anthony pamięć, Gary bajkową rzeczywistość, Steven – owoce ciężkiej harówy.
A Chadwick? On jest kimś, kto nie zdążył nic z siebie stracić, on nie miał podstaw, by siebie zbudować. To, jak autentyczny i boleśnie doskonały jest w roli muzyka bluesowej kapeli, zasługuje na każdą nagrodę. Nawet jeśli „co mu po tym Oscarze, chłop nie żyje”. Zwyczajnie, jego rola to majstersztyk. I nie trzeba tu dodawać, że grając w tym filmie, zresztą podobnie, jak w tej Panterze Czarnej, co tak podbiła świat, facet mierzył się z 4, terminalnym stadium raka. I nie, rak nie powinien decydować o Oscarach. Ale poświęcenie dla roli i jej genialne zagranie owszem. Dlatego tutaj nie wyobrażam sobie innego werdyktu niż ten, który odda królowi Wakandy, co jego.
Najlepszy film, reżyserka lub reżyser i scenariusz
Wygra pewnie Nomadland, zasłużenie zresztą, bo to film niezwykły i w formie i w przekazie. I równie mocno trzymam kciuki za Chloé Zhao, która tak go poprowadziła, że zostaje w głowie i chwyta za duszę. Zwłaszcza, jeśli ktoś trochę tego American Dream widział na własne oczy i wie, że to ani nie taki dream ani za bardzo american, jak by się mogło wydawać.
Chociaż! Ha, właśnie, tych chociaż mam dużo w tym roku. Bo i na nagrodę za najlepszy film zasługuje podobnie, jak Nomadland, Proces Siódemki z Chicago (jakże to jest film na miarę naszych czasów, to aż się momentami traci mowę i to nie z zachwytu, a przerażenia) i Obiecująca młoda kobieta.
Ba, co więcej, uważam, że twórczyni tego drugiego reżysersko zrobiła kaskadersko wwiercający się w widza majstersztyk. I, o ile na nagrodę za najlepszy obraz nie ma co liczyć, o tyle za reżyserię czy choćby za scenariusz oryginalny… Tak mocnego obrazu, zestawionego z tymi pastelowymi cupcake’ami słodkimi do wiadomo czego, jeszcze nie widziałam.
Tak ładniutko, leciutko, w tak oczywisty sposób dostajemy co chwilę z liścia w twarz kulturą gwałtu, która tak się rozlazła wokół, że każda próba walki z nią czy znalezienia sprawiedliwości odbierana jest jak anomalia. Wymysł jakiejś trzydziestoletniej wariatki, co pewnie „dawno chłopa nie miała” i oskarżeniami sprzed lat chce „zniszczyć życie i zrujnować karierę porządnych, miłych przecież chłopaków”.
Porażające jest to, co zrobiła w tym filmie Emerald Fennell. Naprawdę obiecująca z niej młoda reżyserka i scenopisarka. Tylko czy to wystarczy, żeby przesiąknięte -izmami Hollywood zorientowało się, że jednak mimo wszystko, mamy ten 2021, a nie wiek wcześniej.