– Oskar, z chłopami to nigdy nie wiadomo, o co im chodzi. Nosz kurde blade. Ten się wydawał taki swój. Taki kochany. Taki chcący tego samego, co ja: życia na wsi, dużo dzieci, las, woda, kurki na podwórku.
– Wiesz, ja się w tym wychowałam i potem, gdy na studia do wielkiego miasta poszłam, to cały czas tęskniłam. I gdy go spotkałam, i on mi mówi, że chce na wieś, to myślałam, że marzenia się spełniają.
– Nie spełniają? – delikatnym tonem zapytałem
– Jemu może tak ale nie ze mną. Najpierw tak cudownie sobie gruchaliśmy: ja mu że jest moim pączusiem, a on – że ja nadzieniem z dzikiej róży. I że by mnie tak szukał językiem w tym pączku. No wszystko było cacy.
– A już nie jest?
– no właśnie nie – Kasia wyraźnie się zasmuciła – skończyło się, gdy zaczęliśmy sobie opowiadać o dzieciństwie. Patrz, taki niewinny temat a tak się kurwa krwawo skończyło.
– Dawaj Kaśka, co się stało?
– No bo on mi o tej wsi cały czas, że od dziecka już chciał a wychowany w centrum Wrocławia. I jak on zazdrościł dzieciom ze wsi tych pól, łąk i lasów. No i zapytał mnie o ulubioną zabawę dziecięcą? – zdziwiłem się
– No. A zabawa była przednia. Rodzice mieli duże gospodarstwo, tak z czterdzieści krów. No i jak było bicie cielaka, to my, dzieciaki z całej wsi robiliśmy taką zabawę, że czekaliśmy aż go zarżną i trochę krwi upłynie. Do dziś pamiętam, że trzeba było w gumiakach stać, bo krew się lała i lała. A potem szef bandy dostawał cielęce oczy. I było super, bo każde dziecko próbowało je zmiażdżyć. A to cholerstwo tak zabawnie uciekało spod buta. Mówię ci, śmiechu było co nie miara. A na końcu braliśmy te oczy w takie specjalne pudełko i ja je rozwalałam młotkiem. Tylko potem mama się złościła, bo te ocze fragmenty ni cholery nie chciały w praniu puścić.
– I mówisz, że od tego czasu nie dzwoni?
– No nie. Dziwne.