Fot. Katarzyna Widmańska
Co pewien czas mam koszmarny sen. Śni mi się, że robię trwałą. Taką klasyczna na setce drewnianych wałeczków, z których każdy moczy się w obrzydliwie śmierdzącym płynie. Robię WYŁĄCZNIE trwałą, od rana do nocy, dzień w dzień
Na widok klientki nie zastanawiam się, co jej zaproponować. Ot, wchodzi, a ja ciach, drewniane wałeczki. Budzę się po tym spocony jak mops. To znak, że muszę na chwilę oderwać się od rutyny codzienności.
Ta majowa wersja snu miała dodatkowo zdecydowanie zawężony wiek pań do tych starszych, zwanych potocznie emerytkami. Więc robiłem w nim trwałe na zmęczonych włosach, podcinałem końcówki i czesałem jeden typ fryzur, „wie-pan-takich-co-to-na-przyjazd-wnuków-sie-nadadzą”. Zerwałem się na równe nogi. W biegu wypiłem kawę i popędziłem do salonu. „Z tego robi sie już rytuał” – pomyślałem: sen, szybka kawa i ja sam zamknięty w salonie w poszukiwaniu inspiracji. Przyjeżdżam wtedy na Wietora, zamykam drzwi od środka i pozwalam sobie na twórcze szaleństwo. Oglądam najdziwniejsze magazyny mody, albumy fotografii i inne, mniej oczekiwane inspiracje. Puszczam głośno muzykę i płynę w wymyślanie, przestawianie, komponowanie. Majowych inspiracji szukałem w marionetkowej sesji modelek stylizowanych na gejsze na przemian z kobietami-lalkami w różowych podkolanówkach. Kombinowałem, jak to połączyć; który element wykorzystać, w jakiej współczesnej stylizacji.
Czułem pełny luz, gdy nagle przed oczami zjawia się ona – bohaterka z mojego snu. Starsza pani z siwiutkimi włosami. Nie wiem, skąd się wzięła, ani jak weszła. Patrzy na mnie, ja na nią. Wyobrażam sobie, jakie myśli w jej głowie musi budzić widok wytatuowanego od stóp do głów faceta, obłożnego zdjęciami półnagich modelek. Czekam na pytanie o trwałą. Ono unosi się w powietrzu, niepostrzeżenie. Prośba o końcówki i lekką falę, by przed niedzielą na szczotce włosy się dobrze układały, że wnuki i takie tam.
– Dzień dobry. Przepraszam. Tak weszłam nie w porę. Pan tu ma „myślenice-time” a ja …
– Że co proszę? – jeszcze nie wiem, czy ją lubię, czy nie.
– To, że pewnie chciał Pan być sam i zapomniał przekręcić zamek w drzwiach. I tak pan sobie pewnie zaplanował, że bedzie sam tworzyć, bo przecież od razu w panu widać artystę. A tu jakaś siwowłosa zjawa staje w drzwiach. Ale pan ich zwyczajnie nie zamknął. Widzę „fryzjer”, to wchodzę.
Napięcie ze mnie schodzi. Uśmiecham się.
– Wie Pani, rzeczywiście zapomniałem o tym zamku. Ale jak to Pani nazwała? „Myślenice-time”?
– Tak to nazwała moja wnuczka. Kiedyś myślałam, że jestem sama w domu, bo wie Pan, mieszkam tu niedaleko z rodziną. Rano grzecznie wyprawiłam wszystkich do szkoły i pracy: jajecznica, drugie śniadanie, jabłuszko z talarki. No i jak już wyszli, to ja …. ale nie powie Pan nikomu?
– No skąd – krzyczę prawie, by starsza pani nie przerwała przypadkiem opowieści.
– Wie pan, ja kiedyś byłam tancerką. Balet klasyczny i te sprawy. Potem urodziłam dzieci, praca, dom. Taniec poszedł w odstawkę. I oglądnęłam z wnuczką „You Can Dance”. Zatęskniłam. I jak zostałam sama w domu, to najpierw zrobiłam sobie mocny makijaż. Wytapirowałam włosy. Włączyłam ostatnią płytę „Rage Against the Machine” i dałam czadu. Tak do piątego kawałka. Czułam, że żyje. I że dopóki tańczę, jestem młoda.
– Cudowne.
– No nie tak do końca. Bo synowi zepsuł się samochód sto metrów od domu i wszyscy wrócili. Ja ich nie słyszałam, bo ten drugi kawałek to na cały głos puściłam. Byli w szoku, tylko Zosia, ta starsza wnuczka powiedziała, że nie wiedziała, że można mieć „Myślenice-time” tańcząc. Była zachwycona. Ale tylko ona.
– Jakbym był pani synem albo wnukiem, to byłbym dumny z takiej babci.
Starsza pani zachichotała – tylko, że ja byłam nagusieńka.