Fot. Katarzyna Widmańska
Z Gwiazdą znamy się od podstawówki. Zawsze szła jak burza. Konkursy. Olimpiady. Wszystko jej jakby samo wychodziło. Zawsze pięknie wyglądała
Ale też zawsze to piękno było takie samo z siebie: luźno zarzucona bluzka, własnoręcznie machnięta w przelocie w kolorze idealnie podkreślającym lekko opaloną skórę; piękne, gęste kasztanowe włosy niedbale zapiętę zapinką, którą Gwiazda w wolnej chwili wymyśliła i zrobiła; zwykłe sandały finezyjnie obszyte materiałowymi jaszczurkami. Jednym słowem, inspirowało mnie w niej wszystko. Lubiłem patrzyć na tę niewymuszoną elegancję, kreatywność w każdym detalu, łatwość w dobieraniu dobrej muzyki czy literatury.
Potem nasze drogi się rozeszły. Ona pięła się po kolejnych szczeblach korpokariery, już ugarsonkowana z przepięknych kujonkach. Mijaliśmy się, rzucając tęskne spojrzenia za rozmowami na ławeczce, jednak tempo jej życia i kariery było tak zawrotne, że czułem się przy niej jak zawadnik leśny przy głodnym szerszeniu. Gwiazda po prostu szła jak petarda.
Tego dnia zobaczyłem jej nazwisko w rozpisce. Rozpierała mnie ciekawość, ale i chęć ogrzania się przy jej energii. Wejdzie – myślałem – wyrzuci potok słów o kolejnym zdobytych szczytach, a ja sobie uszczknę trochę tego napędu. Poczuję, że moje problemy są pyłkiem przy armatach, które ona wystawia przeciw przeciwnościom życia.
Zadzwoniła godzinę przed, że tyle lat minęło i że jej życie diametralnie się zmieniło, że musi mi wszystko opowiedzieć. Też się cieszyłem, gdyż ciemna strona rzeczywistości w postaci źle wystawionej faktury, pękniętej rury i kłopotów z telefonem zabijała we mnie wszelką chęć życia.
Kończyłem czesać klientkę i patrzyłem na zegarek: Gwiazda powinna już być. Drzwi otwierają się i wchodzi … jakieś blond-silikonowe monstrum: naciągnięty uśmiech, górna warga jak po ataku wściekłych os, piersi przypominające naddojrzałego pryszcza trądzikującego nastolatka. Nie, tylko nie to. Mam mieć spotkanie z koleżanką z liceum, mamy być sami, a tu akurat nowa klientka.
– Dzień dobry – mówię z wymuszoną grzecznością – słucham
– Oskarku, nie poznałeś mnie? – monstrum rzuca mi się w ramiona, a napompowane silikony prawie miażdżą moją nie-tak-w-końcu wątłą klatkę piersiową.
– My się znamy?
– Widzisz! Z każdej szarej myszki można zrobić seksbombę. Misiek uwielbia moje nowe JA.
Dopiero sposób mówienia uświadamia mi, że to, co widzę, to pozostałości z mojej licealnej Gwiazdy.
– no, rzeczywiście, wyglądasz jakoś inaczej
– noo, Misiek też tak mówi. Dzięki niemu zrozumiałam, jak się marnowałam w tej korporacji, jak mnie wykorzystywali.
– Że co? – nie wierzę własnym uszom
– Tyle lat straconych: spotkania, telefony, garsonki.
– To co teraz robisz?
– Wiesz, Misiek mówi, że tak mnie kocha, że nic nie muszę robić. Jego Żabcia ma być wypoczęta i zrelaksowana.
Czuję się jak balon, który wypsnął się z ręki niewprawnemu dmuchaczowi. Z prędkością torpedy schodzi ze mnie powietrze.
– Jak to? A fundusze unijne? Twoja kariera? Języki?
– Język to się akurat przydaje. Szczególnie w sypialni – wybucha rubasznym śmiechem – ale jak Misiek ma biznesy, to mnie bierze. Mówie ci, nikt poniżej Porszaka nie schodzi. I wtedy taka gadka szmatka po angielsku robi wrażenie na kolegach Miśka.
– Chcesz kolor czy ścięcie – pytam zrezygnowany
– Ścięcie? Widziałeś te gwiazdy na dywanie w Cannes? One wszystkie mają długi blond. Zrób mnie na Dżoanę Krupę. Ona to ma klasę.
Nie wierzę. Po prostu nie wierzę. Razem od godziny a ani razu się nie spotkaliśmy. Paplanina Gwiazdy nie wymaga one mnie nawet kulturalnego przytakiwania. Gada jakby w przestrzeń. Robię blond.
Nie chce wiedzieć już nic ani o Miśku, ani o biznesach, ani o nowej diecie. Żegnam Gwiazdę do nigdy-nie-nadchodzącego: musimy się znów spotkać. Życie pisze naprawdę dziwne scenariusze.