Fot. Katarzyna Widmańska
Zobaczyłem ją w pewnej galerii handlowej. Szła w rozciągniętym dresie. Właściwie to on najpierw rzucił mi się w oczy, a dopiero potem reszta sylwetki
Dres ma w sobie coś domowego. Można się zatopić w jego fałdach. Lubię snuć się po domu w popielatych, lekko za dużych gaciochach podjadając makaroniki. Wtedy jestem Oskar domowy. Rzecz w tym, że Irena była domowa w centrum miasta. Domowo powyciągane było w niej wszystko: ubranie, włosy, paznokcie.
– Irenko, kiedy się pojawisz? Chodziłaś tak regularnie i nagle jak kamień w wodę. Przyjdź bo i kolor, i nożyczki by się przydały.
– Ale po co to komu, Oskar. Teraz tylko siedzę i kończę pisać projekt. Moim kotom jest wsio ryba, czy mam odrost, czy nie. Ścięło mnie to mocno. Dla kogo my w końcu się pięknimy?
Skoro Irenie jest wszystko jedno, bo większą część dnia spędza sama ze sobą, to ta wersja Ireny zadbana, pachnąca, elegancka potrzebna jest dopiero wtedy, gdy na horyzoncie pojawi się inny homo sapiens. Czy jak wychodzi z wanny, to ona w ogóle na siebie patrzy? Czy robi to dopiero, gdy pod koniec miesiąca mąż wraca z pracy w stolicy. Jak się ma czuć ładna, skoro całą ładność uzależniła od innego, często męskiego spojrzenia? Musiałem to zrobić. Było silniejsze ode mnie. Wybrałem numer:
– Irenko, widzę Cię u siebie w salonie w środę o 14.00. Masz być piękna dla siebie, bez względy na to, kto i czy w ogóle patrzy.
Facebook
RSS