Fot. Katarzyna Widmańska
– Oskar, ona mnie wykastrowała. Rozumiesz, żeby mnie Silnego -baba? – Silny mówił tonem, którego nie znałem i który zupełnie nie pasował do macho, faceta, który ma powodzenie i za którym laski odkąd pamiętam, szalały
– Nie zawodzisz, czyli jaja ci zostały – próbowałem nieśmiesznego chyba żartu. Zapowiadała się dłuższa opowieść więc przeforsowałem, by wersję telefoniczną zamienić na taką z dużym, zimnym piwem. Silny wyglądał rzeczywiście na zdruzgotanego. Znaliśmy się od podstawówki a jakiś czas temu wpadliśmy na siebie w „Stalowych Magnoliach” i jakoś odnowił się nasz kontakt. Teraz siedzieliśmy na parującym od upału Kazimierzu i jedyną niską temperaturę odnaleźć można było w piwie.
– Znasz mnie Oskar od lat i wiesz, że mogłem mieć każdą. Jakoś tak to szło, że podobała mi się dziewczyna i niedługo potem jedliśmy razem śniadanie. Magdalenę poznałem na grillu u kumpla. Miała to coś. Szmery bajery, szybko zdobyłem jej telefon. Schody zaczęły się, gdy próbowaliśmy wybrać miejsce na randkę. Ona zaproponowała lasek wolski: „Pobiegamy najpierw, a później pójdziemy do knajpy” – rzuciła.
– Fajnie tylko po cholerę przed knajpą biegać?
– Też mi się tak wydawało. Umówiliśmy się w następnym tygodniu, bo ona gdzieś wyjeżdżała. Coś mnie tknęło. Myślę „przebiegnę się wcześniej, żeby wiochy nie było”. Wieczorem poszedłem na Błonia. No i po jednym okrążeniu myślałem, że wyzionę ducha. Umierałem, ale rano wstałem i stwierdziłem, że to kwestia butów. Miałem jakieś stare adidasy. Pobiegłem do „Sklepu biegacza”, to już ciągiem i ciuchy też kupiłem. No i była próba numer dwa.
– Już mnie boli.
– Żebyś ku… wiedział. Myślę: zaimponuję lasce, że taki kozak jestem i jak już tak porządnie się zmęczyłem, to dzwonię do niej taki dyszący: cześć. Biegam na Błoniach i …
– Błoniach? – przerwała. – A nie przeszkadzają ci te tłumy lanserów, co to sobie nowe ubranko-szpanko kupią i się tam lansują, a jak się przyjrzysz ich butom to od razu widać, że lemury?
Popatrzyłem na swoje ziejące na kilometr nowością Asicsy – trochę mi przeszkadzą – dodałem cicho.
– No takie Misie Pysie a po dwóch okrążeniach mają bałagan w oczach.
– No to cię rzeczywiście wykastrowała – powiedziałem
– Chłopie, to dopiero był początek. Nie będę cię zanudzał, że przez ten tydzień walczyłem jak lew. Piłem jakieś syfy izotoniki, wcierałem maści, by nie bolało i walczyłem. Miała przyjechać w poniedziałek, a ja w niedzielę osiągnąłem, jak mi się wydawało, biegowy Everest, czyli cztery okrążenia. Na szczęście się rozchorowała i miałem jeszcze tydzień do przodu. Dzwoniłem codziennie z treningu dysząc za każdym razem. No i miał nadejść ten dzień. Buty kilkukrotnie wyprałem w pralce więc wyglądały na nieco zużyte. Ciuchy na wszelki wypadek też. Nażarłem się odżywek dla biegaczy i ruszyłem na długo wyczekiwaną randkę. Bo w między czasie nasze rozmowy telefoniczne powoli przybierały formę flirtu. By wskazać na nowo odkryte w sobie źródło siły, rzuciłem lekko lubieżny żart: „Jaki kto w bieganiu, taki w seksie”.
– No i?
– No i to był gwóźdź do trumny. Bo ona wtedy odrzekła coś, co wyssało mnie z całego testosteronu. „To ze mną możesz mieć fajnie – rzuciła zalotnie. – Bo ja się dopiero po 15 kilometrze rozgrzewam, a koło trzydziestego dopiero łapię fazę”.
Facebook
RSS