Opowiedzieć o Nowym Jorku w jednym artykule jest zadaniem tak samo niemożliwym, jak poznać to miasto w tydzień, miesiąc czy choćby rok. Dlaczego? Bo NY nigdy nie jest taki sam, każdego dnia to inne miejsce, tętniący życiem organizm, w którym mieszają się kultury i obyczaje całego świata, tworząc jedyny w swoim rodzaju fenomen miasta, które nigdy nie zwalnia kroku
Kto był i zachłysnął się Nowym Jorkiem, ten każdy opis uzna za zbyt krótki, za mało szczegółowy, zbyt ogólny. Kto nie był, nie zrozumie, dopóki nie doświadczy najbardziej znanej metropolii świata na własnej skórze, w uszach, poprzez kubki smakowe i wizualne doznania. Nowego Jorku nie da się opisać (chyba, że pisać by przewodnik, a my nie mamy tyle miejsca), jedyne, co można zrobić, to pokazać obrazki z największego, najbardziej i jednocześnie najmniej amerykańskiego z amerykańskich miast.
Głośno, barwnie, pachnąco
Nowy Jork albo kocha się od pierwszego wejrzenia, albo po prostu się go odwiedza. W tym drugim przypadku mogą drażnić, a nawet przerażać: kakofonia dźwięków, zapach prażonej kukurydzy wymieszany z wonią karmelizowanych orzeszków, tanich hot dogów z budek z higieną mających niewiele wspólnego, za to obecnych na każdym niemal kroku, spalin tysięcy samochodów zlewających się w jeden żółty sznur płynący Piątą i Siódmą Aleją, zapachem skoszonej trawy dochodzącym z Central Parku i świeżo parzonej kawy dobiegającym z co drugiego budynku na niemal każdej ulicy.
Dla kogoś, kto pozwoli pochłonąć się miastu od pierwszych minut, będzie to raj dla zmysłów i niekończąca się seria wizualnych i dźwiękowych wrażeń.
Innych nie tylko w danych miesiącach czy porach roku, ale i o każdej porze dnia. Poranna kawa w tekturowym kubeczku za jednego dolara, bajgiel z serkiem – ciepła i chrupiąca bomba kaloryczna (dostępna również w wersji dietetycznej z pełnego ziarna) albo naleśniki z syropem klonowym – tak słodkim, że przy pierwszym spróbowaniu wydaje się niejadalny, zapach dymu tytoniowego i pośpiech: do metra, do pracy, do taksówki.
To poranek. Żeby zobaczyć wschodzące słońce, trzeba zadzierać głowę wysoko, szukając go na czubkach drapaczy chmur. Przedrze się na ulice na kilkanaście minut dopiero za kilka godzin, we wczesne popołudnie – o najspokojniejszej porze dnia, kiedy przez godzinę miasto odpoczywa, jedząc lunch na ławce w parku czy w jednej z miliona knajp. Szum, stukot, rozmowy przez telefon, jedzenie w biegu, zakupy, dźwięki klaksonów żółtych autobusów szkolnych – to wszystko wróci po 16 i nie będzie zwracało uwagi na nic, a w szczególności na dziesiątki tysięcy turystów błąkających się z mapą, podążających szlakiem któregoś z tysięcy przewodników po tym mieście – od The Top Of The Rock, poprzez Empire State Building, w kierunku Museum of Modern Art. I tak aż do zmierzchu. Wtedy miasto na krótką, niemal niezauważalną chwilę, przystanie, a najsłynniejsze skrzyżowanie świata wyznaczą neony i podświetlane billboardy na skraju Broadwayu – na majestatycznym Times Square, przez który trzeba się przeciskać 24 godziny na dobę, nie ważne, czy wybierasz się tam rano, po południu, czy w środku nocy, w weekendy czy w tygodniu.
Jesteś w NY? Zatrzymaj się na chwilę, o dowolnej porze dnia, na dowolnej ulicy. Możesz zadrzeć głowę do góry i przymknąć oczy (bo jeśli tego nie zrobisz, od wieżowców zakręci ci się głowie). Odetchnąć, o dziwo, całkiem czystym powietrzem. Czujesz się elementem tego dygocącego tygla? Tak, wystarczy jeden dzień, aby przyzwyczaić organizm do drżącego tętna metropolii i czujesz się, jak w domu. Na czas pobytu tutaj jesteś nowojorczykiem.
Marzenie Ameryki
Tak. To właśnie Manhattan. Centrum Wszechświata. Dzielnica, która jest synonimem całej metropolii. Synonimem i antonimem całych Stanów Zjednoczonych. Kiedy przecinasz kolejne aleje żółtą taksówką (tańszą, niż można by się spodziewać), zderzasz się z obrazkami, kalkami, ikonami budynków i miejsc znanych ci doskonale z tworów pop kultury: filmów, seriali, książek, programów telewizyjnych, pocztówek czy imponujących panoram dostępnych w każdym sklepie z nikomu niepotrzebnymi, ale pożądanymi gadżetami do wystroju wnętrz.
Majestatyczna, mimo remontu, staruszka Carnegie Hall, tętniący barwami, niemal oddychający każdym podświetlonym billboardem Times Square, główna siedziba N.Y.P.D. i zaparkowane obok biało – niebieskie radiowozy i motocykle, żółte, „regularne” taksówki, gwiazda niezliczonej ilości filmów i produkcji telewizyjnych – romantyczny do granic przyswajalności ludzkiej świadomości Empire State Building z nienaganną pod każdym względem obsługą witającą każdego dnia dziesiątki tysięcy turystów z uśmiechem na twarzy, tętniący życiem, roześmiany i rozbiegany Central Park, gdzie miasto ucieka na lunch lub udaje się po oddech, tonący w feerii barw bajeczny Broadway, gdzie przesądzają się codziennie losy światowych hitów kinowych i teatralnych i niemal pachnąca pieniędzmi Wall Street, na której panowie i panie w garniturach i sukienkach wartych więcej, niż roczna wypłata przeciętnego nowojorczyka, decydują o finansowych losach świata. I pocztówkowy Brooklyn Bridge, na którym sposobu na realizację swojego „american dream” szukają tysiące imigrantów przybyłych tu w pogoni za lepszym jutrem, a zaczynają te poszukiwania od handlowania breloczkami, okularami, kartkami, koszulkami z charakterystycznym czerwonym serduszkiem, czapeczkami i wszelkimi mini – bibelotami z etykietką „made in China” za maksymalnie 2 – 3 dolary.
Synonim wszystkiego, czym Ameryka jest i czym chce być. I od czego jednocześnie ucieka. Ogrom. Przepych. Anonimowość i poczucie wyjątkowości w jednym. Majestatyczność. Tolerancja. Szybkość. Akcja. Bogactwo. Różnorodność. I kult kupowania.
Konsumuj!
Kupuj, kupuj, kupuj! – zachęcają wszędzie. Wszyscy. Od tonącej w luksusie butików i topowych światowych marek, słynnej Piątej Alei, po zakamarki na granicy Manhattanu z Brooklynem i ulicznych szemranych sprzedawców „czegokolwiek”.
Sieciówki, centra handlowe, małe sklepiki. Knajpy. Właściciele budek hot dogami. Kloszardzi handlujący znalezionymi lub skradzionymi pamiątkami. Każdy ma coś do sprzedania.
A ty? Kiedy kupujesz – jesteś tu królem. W każdej ze świątyń kolorowego konsumpcjonizmu. Wszedłeś, kupiłeś? Cudownie! Wróć do nas. Na pewno mamy coś, czego jeszcze potrzebujesz. A jeśli nie, stworzymy w tobie tę potrzebę. Kupony, rabaty, zniżki na kolejne zakupy? Proszę bardzo!
Nie ważne, ile masz pieniędzy, jeśli ich nie masz, to wyciągnij kartę kredytową, przecież nic się nie stanie! Nie ma znaczenia, czy wydasz 10 dolarów, czy tysiąc. Stań w kolejce do kultowego sklepu z odzieżą, kup siedem rzeczy, ósmą dostaniesz gratis. Nie chcesz? Na tę kolejną rzecz, tę dokładnie, której nie potrzebujesz (przemyśl to jeszcze, bo może się jednak kiedyś ci się przyda!), tam, na stoisku obok, jest akurat promocja. Nie chcesz? To szkoda, bo tu każdy ma coś do sprzedania. Wycieczkę po mieście, przewodnik, pamiątkę, perfumy, bilet na hit w jednym z brodwayowskich teatrów (ostatni!), szpilki od Louboutina, torebkę od Versace, garnitur od Prady…
Na pewno niczego nie potrzebujesz? A może zwyczajnie czegoś chcesz? Nie? Nic nie szkodzi, idź dalej, na pewno w końcu się skusisz na niebywałą okazję! Może akurat trafisz na dzień „tax free” albo na promocję miesiąca. Nie ważne właściwie, z jakich przyczyn, ważne, żebyś kupił. Tylko pamiętaj – zrobiłeś to raz, a to nie wystarczy. Wróć i kupuj dalej – bo konsument jest tutaj panem i władcą.
Kult kultu
Na Wall Street poczujesz zapach pieniędzy – tych, które z celebracją wydajesz. Nie jakichś drobnych, ale milionowych zasobów największych banków świata. Pachną słodko, jak karmelizowane prażone orzeszki z budki na początku ulicy, po 7 dolarów za paczuszkę, bo lokalizacja ma jednak znaczenie. Lunch możesz zjeść na ławeczce nad Huston River, o tam, w dole ulicy, obserwując maklerów, którzy na pół godziny uwalniają stopy z drogich skórzanych butów i zakładają adidasy, o przepraszam, „new balance”, żeby, tym magicznym sposobem, na chwilę odpocząć od finansowego rządzenia światem. Jeśli znudzą ci się maklerzy, zawsze możesz rzucić okiem na „water taxi”, odpływającą w stronę Brooklynu, która co chwilę dziwnie błyska. To flesze aparatów turystów – płyną właśnie robić pocztówkowe zdjęcia mostu z Manhattanem w tle. Zdjęcia i tak nie wyjdą tak, jak na pocztówkach, ale, w sumie, jakie to ma znaczenie?
Gdzieś, nad tym wszechogarniającym szelestem światowych milionów, unosi się niewidoczny pierwiastek… smutku. Ground Zero w miejscu dwóch wież, które runęły 11 września 2001 roku, pełen oczywiście sprzedających mapy, wycieczki, książeczki „ku pamięci”. Ale tutaj, na tym skrawku chodnika, jakby nawet sprzedający robią to inaczej. Z dystansem. Ciszej. Nowojorczycy opuszczają głowy. Turyści wyciągają tablety i aparaty – trzeba wszystko udokumentować. Może uda się złapać w kadrze ten dziwny stan, smutek, zamyślenie, dowód bezradności… Wsiadasz do metra i zaduma zostaje na stacji, przy nowopowstającym Centrum Pamięci Ofiar z 11 września. Chcesz czegoś mniej smutnego, czegoś, co nie jest niewytłumaczalną zadrą w świadomości tego majestatycznego miasta?
Czekają na ciebie kolejne ikony NY. Pierwsza z brzegu – artystyczna SoHo, bo przecież słowo „bohema” tak dostojnie dźwięczy w uszach! Tu wszystko jest sztuką i wszystko jest dozwolone, o ile potrafisz to nazwać w artystyczny sposób. SoHo jest zbyt wymagająca, bo ze sztuką ci nie po drodze albo zwyczajnie nie chcesz kontemplować dokonań współczesnych artystów? Nic nie szkodzi, kilka kroków dalej jest przecież filmowa Chinatown – mniejsza oczywiście, niż w kinie i mniej spektakularna, za to pełna nikomu niepotrzebnych mocno tandetnych pamiątek, które odwiedzający na pewno zabiorą ze sobą do domu. Zbyt wschodnia? To może zainteresuje cię dzielnica włoska – dobrze znana nowojorskim miłośnikom oryginalnej pizzy na cienkim cieście Little Italy, jakby rodem przeniesiona z Sycylii, gdzie gospodarze serwują smakoszom włoskiej kuchni tę właśnie pizzę i pastę we wszelkich możliwych rodzajach. Głośno witają gości, krzyczą przyjaźnie, polewają wino i sprawiają, że miejsce to w niczym nie przypomina planu „Ojca Chrzestnego”…
Wszystko to dzieje się tutaj, w tej chwili, właśnie w Nowym Jorku. Ale, stop! Przecież to tylko Manhattan. To tylko jedna dzielnica…
Aneta Zadroga
Facebook
RSS