Wyrobił sobie dowód. Po dwudziestu latach. Jak mi o tym opowiadał, to tak jak znajomi relacjonują kupno mieszkania czy wybór najpiękniejszego z aut. Z emocjami i przejęciem. Z dowodem będzie mógł pracować i myśleć o przyszłości. Powoli, żeby się odnalazł w świecie naszych oczywistości. Bo oczywistości bezdomnych są inne niż nasze. Kończą się na tu i teraz
Krzysiek ma 28 lat i oczy, które wzbudzają zaufanie, łagodny uśmiech i sposób mówienia taki, jakby coś dzieciom tłumaczył, za coś je chwalił albo ganił. Bo tak trzeba z bezdomnymi rozmawiać. Tymi starszymi, od kilkunastu lat na ulicy. Z młodszymi jest gorzej. Ci mogą zawsze powiedzieć: „Spadaj, nie ściemniaj, co ty, k… wiesz o ulicy”. Różnie bywa. Raz poszczują psem, raz przegonią z siekierą, a raz z płaczem zadzwonią po pomoc, kiedy chuligani spróbują podpalić altanę.
Krzysiek od pięciu lat jest pracownikiem socjalnym. Zajmuje się bezdomnymi w Krakowie. – Siedzę za biurkiem, przerzucam papiery, załatwiam formalności jak typowy urzędas – uśmiecha się. – Ale moja praca to przede wszystkim wędrówka po rozpadających się altanach i opuszczonych budynkach, w których schronienia szukają ludzie bez dachu nad głową.
Piwo zamiast denaturatu
Bezdomni go lubią. Zwłaszcza ci, z którymi pracuje już po cztery, pięć lat. Ufają mu. Bo nie krzyczy, niczego nie żąda i niczego nie daje za darmo. Rozmawia. Mądrze mówi i tak spokojnie. Choć czasem się wkurzy. Czasem przekonuje, że zamiast denaturatu można kupić butelkę wódki, a jak już ta wódka jest, to może by ją zmienić na piwo. Bo taniej i mniej szkodzi. Czasem poklepie po ramieniu i poczęstuje papierosem. Pali, bo jak mówi, w tej pracy nie można nie palić. To duży stres i odpowiedzialność.
Pomaga bezdomnym w sytuacjach nie do przejścia – jak zdobycie skierowania do lekarza specjalisty, załatwienie biletu na komunikację miejską albo wypełnienie wniosku o dowód osobisty, którego człowiek nie może pojąć. Załatwia też pracę, taką za 250 zł, ale i lepiej płatną. Mówi, że można zacząć od niewielkich robót, tylko trzeba chcieć. I nauczyć się, że do pracy chodzi się codziennie. Po 10-15 latach na ulicy takich rzeczy trzeba się uczyć, jakby się było dzieckiem w przedszkolu.
Ładne rzeczy szybko bledną
Stanisława i Jana zna od pięciu lat. Kiedy zaczynał pracę w rejonie ul. Opolskiej, oni od kilku lat zajmowali jedną z altan między drzewami. Takich skupisk osób bezdomnych jak tu, przy Opolskiej, jest w Krakowie ponad sto. Dla Krzyśka ci dwaj bezdomni to pan Staszek i pan Janek. Uśmiechają się na jego widok. Słuchają, czasem pytają, jak by tu zdobyć opał na zimę. Kiedy ich ochrzania za mocno zakrapianą denaturatem imprezę, trochę im głupio, bo to mądry gość.
Pan Staszek na ulicy mieszka od 15 lat. Jest krakusem. Miał dobrych rodziców, troskliwych, był jedynakiem. Jak rodzice umarli, był młody. Nie przepracował w jednym miejscu nawet roku. Nie musiał, dopóki żyli. Ale później trzeba było płacić czynsz i inne takie rzeczy. Nie było za co, to się poszło na ulicę.
– Nie jest mi tu źle – mówi pan Staszek do Krzyśka. – Kąt jest, jedzenie się znajdzie. Tylko żeby te wyrostki nie demolowały nam altany – wzdycha.
– Jak ktoś ci mówi, że jest bezdomnym z wyboru, to znaczy, że nie ufa ci na tyle, żeby się przed tobą otworzyć. Nie ma bezdomności z wyboru. Zawsze są jakieś przyczyny. A alkohol? Albo jest jednym z powodów, albo skutków życia na ulicy. Tak już jest i z tym się nie da wygrać. Można zaakceptować i spróbować te słabości powoli pokonywać. Czasem się udaje – przekonuje Krzysiek.
Na ścianie w altanie Janka i Staszka wisi kilka obrazków. Na jednym jest Matka Boska Częstochowska, w ramce, bez szybki, bo stłukli ją chuligani. Janek znalazł ją w koszu na śmieci, jak pomagał komuś przy przeprowadzce, żeby zarobić na kolację i piwo. Zabrał, bo obrazek przecież święty, a on jest katolikiem. Chociaż do kościoła to raczej rzadko chodzi. Chyba że na pasterkę, bo to noc, można stanąć w kącie, nie widać, że człowiek w łachmanach, i jak się schowa dalej od ludzi, nie czuć, że nie pachnie najlepiej. Na drugim i trzecim obrazku widoki: jeden przedstawia jakąś plażę, drugi – piękne łąki i jakieś drzewka. Ułożone z puzzli, też znalezionych na śmietniku. Można popatrzeć i pomyśleć, że kiedyś się do takiego ładnego miejsca pojedzie. Te na ścianie są ładne, chociaż trochę już wyblakły od długiego wiszenia. – Ładne rzeczy szybko bledną – kiwa głową Staszek.
Telefon do przeszłości
Krzysiek mówi, że od roku mają tu, przy Opolskiej, problem z chuliganami. – Zaczęło się od rzucania kamieniami przez chłopaków z pobliskiej szkoły. Ale policja gówniarzy upomniała i się skończyło. Przyszli starsi, wybijają szyby, niszczą jedzenie, wyrywają drzwi. Ostatnio próbowali spalić jedną z altan – opowiada.
Poprosił o pomoc straż miejską i policję. Czatują na nich. – Jak ich wyłapią, będzie spokój? – pyta Krzyśka Janek.
– Będzie, będzie. Ale, panie Janku, pan do brata ma jechać? – zmienia temat Krzysiek.
Janek przyjechał do Nowej Huty spod Ciechanowa. Ponad trzydzieści lat temu. Dopóki była praca w hucie, był i dach nad głową. Ale kilkanaście lat temu się skończyło. Została ulica i ta altana, co ją dzieli ze Staszkiem.
– To wszystko z przeszłości, szkoda gadać. Po co ja wrócę do brata? Po tylu latach wstyd się pokazać, że ja taki żebrak – Janek macha ręką i rękawem pociera zaczerwienione oczy. Często się rozkleja przy Krzyśku, kiedy wspomina rodzinne strony, których nie widział od tak dawna, że prawie zapomniał, że istnieją.
Ale Krzysiek jest uparty. Znalazł brata spod Ciechanowa. Zadzwonił do niego, namówił na rozmowę Janka. Ten płakał w słuchawkę i obiecał, że pojedzie. Brat ma duży dom, przygarnie na stare lata, a i coś w gospodarstwie będzie można pomóc.
– Myślę, że Janek potrzebuje trochę czasu, ale w końcu do brata pojedzie. Mam taką nadzieję i będę o to walczył – zapewnia Krzysiek. – Ludzie, którzy długo są bezdomni, inaczej postrzegają rzeczywistość. Nie planują przyszłości. Dla nich liczy się tu i teraz, gdzie sprzedadzą gazety i złom, co zjedzą, czym napalą w piecyku. Sprawy zwykłe dla nas, są dla nich często wyzwaniem. Ogromnym. I zajmują więcej czasu niż każdemu z nas. Dlatego nie naciskam, daję ten czas, tylko często przypominam o najważniejszych rzeczach.
Sukcesy ogromne i sukcesy mini
Krzysiek ma żonę. Rodzina, dom – to odskocznia od pracy. Podobnie jazda na rowerze i fotografowanie. I chomik, którego zdjęcie ma w telefonie komórkowym. Normalny świat, bez którego nie da się pracować z takim zaangażowaniem. Bo Krzysiek się angażuje.
– Nie można nie brać do siebie losów drugiego człowieka. Nie przejmować się. Bezdomny to też człowiek, tylko taki, któremu coś tam na pewnym etapie życia nie wyszło. Czasem przez niego samego, czasem przez innych – mówi.
Czy sukcesy go cieszą? – Sukces to pojęcie względne. Jeśli ktoś oczekuje, że będzie śledził wielkie kariery swoich podopiecznych, że wszyscy będą słuchać jego dobrych rad, to wypali się po roku. Ja nauczyłem się cieszyć z ogromnych sukcesów moich bezdomnych. Te ich wzloty to dla nas szara codzienność – uśmiecha się. – Jest tu, przy Opolskiej, pan Jacek. Kilkanaście lat na ulicy. Mieszka sam w małej klitce. Sąsiad Staszka i Janka. Ostatnio udało mu się umówić na wizytę u lekarza specjalisty. Jak przyjechał do mnie do biura, opowiadał o tym pół godziny. Był z siebie tak dumny, jakby dokonał niemożliwego. Emocjonowałem się i cieszyłem z nim. To był mój sukces. Prawie tak duży jak jego. Ulica zabiera po kilku latach zdolność odnajdywania się w świecie spraw dla zwykłego człowieka oczywistych. Zawęża myślenie. I prawie likwiduje przyszłość, dlatego Staszka od pięciu lat namawiam na podjęcie pracy, a on nie widzi w tym większego sensu, bo przecież jak potrzebuje na chleb, to sprzeda trochę złomu, a jutro się będzie martwił na nowo – opowiada Krzysiek.
A porażki? Jest ich tyle samo co sukcesów. Najbardziej bolą takie, kiedy człowiek umiera. Ale też takie, kiedy nic nie można dla niego zrobić.
– Jest tu też pan Waldemar, który ma raka. Nowotwór pozbawił go przełyku. Wtedy Waldek próbował się zabić, na szczęście bezskutecznie. Udało się mu załatwić grupę wsparcia, psycholog trochę pomógł. Ale najbardziej pomógł kundel. Przybłęda, którego Waldek przygarnął do swojej altany z wybitym przez chuliganów oknem. Pies okazał się najlepszym lekarstwem – opowiada Krzysiek. – Ale Waldek musiał pójść do szpitala. Przez tego raka, który tym razem zabrał mu język. I pies wpadł pod samochód. Jak Waldek wrócił do swojej altany, zaczął płakać, że to przez niego. Szkoda chłopa. Ale trzeba o niego powalczyć. Jeszcze raz. Jak wróci ze szpitala, bo teraz położyli go po raz trzeci.
Co ty, k… mi tu ściemniasz
Z bezdomnymi po pięćdziesiątce nie jest tak źle. Jak już zaufają, to można dla nich i z nimi wiele dobrego zrobić. Gorzej jest z nastolatkami. Najgorzej z kobietami. Te manipulują, oszukują, grają na emocjach, płaczą. Ale są zaradniejsze. Zawsze znajdą kogoś z mieszkaniem, przyczepią się do niego i tak zostają. Często są to związki na długie lata. A jeśli już mieszkają na ulicy, to zwykle ciężar utrzymania zrzucają na mężczyznę.
A młodzi? – Trudno zdobyć ich zaufanie na wejściu. Mam teraz nową grupę. Zajmują jeden z budynków przy Rakowickiej. Piją, ćpają. Mają średnio po 19 lat. Jak im nie podpasujesz, powiedzą: „Spadaj, co ty, k… będziesz nam tu ściemniał, co ty wiesz, za stary jesteś”. Z takimi trzeba dłużej, delikatniej. Najpierw należy znaleźć szefa, żeby ktokolwiek w ogóle zwracał na ciebie uwagę – opowiada o swoim nowym zadaniu Krzysiek. Czasami wraca do domu, analizuje cały dzień łażenia i myśli sobie: „Po co ci to wszystko, chłopie”. Ale później dzwoni do ciebie jeden z bezdomnych, bo mu właśnie wyłamali drzwi od altany, i prosi o pomoc. Ufa. Wie, że może na ciebie liczyć. I spadek zaangażowania mija.
– Przeglądałem ostatnio oferty pracy dla bezdomnych, którzy mogą już podjąć się poważnych zajęć. Dwa, trzy tysiące w budowlance. Uśmiechnąłem się wtedy w duszy, przypominając sobie swoją pensję i policzyłem szybko, o ile mam mniej – opowiada Krzysiek. – A potem pojechałem na Opolską, bo Jacek, ten, który ma już dowód, będzie szukał pierwszej pracy. Zawrzemy taką umowę, że on się będzie starał i mi o tym opowiadał, a ja załatwię mu bilet, a jak będzie trzeba, pomogę z papierami. Jak on coś znajdzie, to dla mnie będzie lepsza nagroda niż jakakolwiek wypłata.
Słupki nędzy
Dotychczas Główny Urząd Statystyczny badał ubóstwo w czystej postaci, czyli to, które wynika z braku pieniędzy. Według Unii Europejskiej ubóstwem zagrożona jest rodzina, w której dochód na osobę jest mniejszy niż 60 proc. przeciętnego dochodu krajowego. W takiej klasyfikacji Małopolska jest na trzecim miejscu, za Mazowszem i Śląskiem. Najbiedniej jest w województwach lubelskim (28 proc. mieszkańców żyje tam w ubóstwie), podkarpackim (26 proc.) i świętokrzyskim (24 proc.).
Ale – jak twierdzi prof. Tomasz Panek ze Szkoły Głównej Handlowej – ubóstwo to nie tylko dochody. Tak samo istotne są tzw. czynniki niemonetarne, czyli to, na co możemy sobie pozwolić za zarobione pieniądze. Dlatego socjologowie SGH na zlecenie GUS i Unii Europejskiej zbadali, na co stać mieszkańców poszczególnych województw. Czy zalegają z rachunkami, wyjeżdżają na wakacje, regularnie jedzą mięso i ryby, ile wydają na prywatną służbę zdrowia i edukację. Na podstawie odpowiedzi na te pytania prof. Panek opracował wskaźnik zagrożenia ubóstwem niemonetarnym.
I tutaj wyniki zaskoczyły wszystkich. Najbiedniejsze okazały się województwa: łódzkie (20,81 proc. ubogich) i dolnośląskie (20 proc.). O wiele lepiej jest na ścianie wschodniej, która dotąd najbardziej kojarzona była z ubóstwem. Wszystko dlatego, że – jak twierdzi prof. Panek – to nie ilość pieniędzy jest najważniejsza, ale to, co za nie możemy sobie kupić. A życie na wschodzie jest o wiele tańsze, poza tym jest tam dużo obszarów rolniczych, a te zawsze się wyżywią i poradzą sobie nawet w najtrudniejszej sytuacji gospodarczej.
Małopolska w obydwu zestawieniach wypada bardzo dobrze. Takie wyniki nie zaskakują dra Wiesława Łagodzińskiego z GUS-u. – Jeśli wziąć pod uwagę sąsiadujące z Małopolską regiony, to wypadacie świetnie – mówi dr Łagodziński. Dlaczego? Bo jest tu bardzo dobry kapitał ludzki. – Warszawa ściąga specjalistów z całej Polski, ale Kraków łowi najlepszych z południa i chętniej decydują się oni na przeprowadzkę pod Wawel niż do stolicy. Na rzecz Krakowa traci nie tylko Warszawa, ale też bliższy Wrocław – wyjaśnia dr Łagodziński. – Gdyby jeszcze były tu lepsze połączenia z resztą Polski, bylibyście najlepsi w kraju – dodaje.
Poza tym okazuje się, że Małopolska może pochwalić się bardzo dobrą dynamiką demograficzną. – Liczba mieszkańców systematycznie w Krakowie rośnie. W innych miastach jest z tym różnie. Stały wzrost to oznaka stabilności gospodarczej i ekonomicznej. Bo przecież na dzieci decydujemy się wówczas, kiedy mamy zadowalającą sytuację materialną – tłumaczy Łagodziński.
Wielki świat podgląda biedę
Projekt „Live Below The Line” to globalny projekt, który ma za zadanie zwrócić uwagę na skrajną nędzę, w jakiej żyją ludzie. Na świecie 1,4 miliarda ludzi żyje za mniej niż 1,5 dolara dziennie. Akcja narodziła się w Australii w 2010 roku, a ambasadorem jej pierwszej edycji był Hugh Jackman. „Live Below The Line” oprócz Australii działa też w Kanadzie, Wielkiej Brytanii, Nowej Zelandii i USA. Na projekt zwracają uwagę sławni i bogaci jak Ben Affleck, Sophia Bush czy Josh Groban, którzy włączyli się w nią i żyli za 1 funta czy 2 dolary australijskie dziennie przez 5 dni. Od startu projektu w 2010 roku ok. 25 tys. ludzi z całego świata podjęło wyzwanie. Akcja polega na tym, aby ochotnik, który zdecyduje się żyć za minimalną stawkę dziennie zarejestrował się na oficjalnej stronie akcji i za swoją postawę zbierał datki, które potem fundacja The Global Poverty Project przeznaczy na walkę z ubóstwem w Afryce, Azji czy Ameryce Łacińskiej. Ochotnicy na stronie „Live Below The Line” mogą dzielić się swoimi doświadczeniami i np. publikować zdjęcia swoich posiłków czy po prostu krótkie teksty na temat tego, jak czują się na dobrowolnej diecie. W 2013 roku, w samym USA, dzięki tysiącom filantropów udało się zebrać 4 miliony dolarów.
Aneta Zadroga