Żartujemy z dzieciatymi znajomymi, że noworodki wyglądają jak kosmici – pojawia się taki nagle, ma jakieś rysy, jakiś charakter, ton głosu, potrzeby, reaguje. My mamy zapewnić warunki rozwoju, opiekować się, kochać, po to tak naprawdę, by w pewnym momencie powiedział: „No to pa!” i zniknął. O rewolucji, jaką wprowadza dziecko w związku rozmawiamy z psychologiem Piotrem Mosakiem.
EksMagazyn: Podobno, w każdym związku, pojawienie się dziecka oznacza kryzys. Jakiego rodzaju to kryzys?
Piotr Mosak, Centrum Doradztwa i Terapii psycholog.com.pl: Przede wszystkim zamieniłbym słowo „kryzys” na „zmiana”. Pojawienie się dziecka stawia wszystko na głowie: styl życia, priorytety, czas, energię, godziny snu, ochotę na seks, możliwości, wydatki i tak dalej. To wszystko oznacza zmianę, która może doprowadzić do kryzysu, jeśli nie będziemy, jako para, rozmawiać i ustalać ważnych rzeczy. Trzeba to uświadamiać przyszłym rodzicom: „Wszystko się zmieni. Czy tego chcecie, czy nie.”
Zmiana dotyczy bardziej kobiety czy mężczyzny?
Jeśli mamy do czynienia z parą, która wspólnie dzieli trudy życia i obowiązki, to zmiana będzie dotyczyć ich obydwojga. Jeśli mąż całymi dniami pracuje, a kobieta w całości odpowiada za dom, to mężczyzna nie odczuje żadnej zmiany. No może poza taką, że w domu zrobiło się głośno i śmierdzi, a żona jest jakaś taka niewypoczęta i kiepsko wygląda, bo znowu nie zdążyła umyć włosów. I nie zawsze ma ochotę na seks, tak, jak kiedyś.
Czy rola rodziców wpływa na nas, jako dorosłych?
Nie należy sobie wmawiać, że dziecko, jako zmiana w życiu, może doprowadzić do kompletnej zmiany. To od nas zależy, na ile będzie ona głęboka. Są ludzie, którzy traktują dziecko jako broszkę, przyczepiają do chusty i jadą do Indii. Małe dziecko kompletnie nie zwraca uwagi na to, co dzieje się dookoła. Półrocznemu też nie przeszkadzają warunki zewnętrzne, więc jeśli się nie boimy i znajdziemy szpital w promieniu 100 km, to można z nim podróżować. Można chodzić do muzeum, do znajomych, zwiedzać, plażować nad rzeką, zwiedzać świat – nie ma problemu. Natomiast są ludzie, którzy uważają, że jak już ma się dziecko, to trzeba koło niego chodzić na paluszkach, w maseczkach, bo ono jest święte i należy mu zbudować świątynię oraz się podporządkować. Robi się kiepsko – nikogo się nie odwiedza, nikogo się nie zaprasza i zaczyna się wokół dziecka tworzyć sztuczną bańkę. I jest problem.
Dlaczego? To chyba naturalne, że rodzice małych dzieci chcą więcej czasu spędzać sami ze sobą?
Niekoniecznie. Mam trójkę dzieci i z każdym wychodziliśmy do znajomych. Oni też mogli nas odwiedzać, dopóki sami nie mieli pierwszego dziecka. Wtedy zaczęli mówić: „Nie mogę, bo przecież mam dziecko!” A ja się zawsze zastanawiam: w czym ono przeszkadza? Trzyma za nogę i nie pozwala wyjść? Nie!
To z czego wynika „zadomowienie” przy dziecku?
Ludzie chyba lubią mieć pretekst do lenistwa. Chodzą wokół tego dziecka, zajmują się nim i to jest fantastyczna wymówka, żeby nic nie robić. A jak przy okazji czują wyrzuty sumienia, że przestali zajmować się swoją pasją, kulturą, sportem, przyjaciółmi, to zawsze mają pod ręką genialne wytłumaczenie: „No przecież ja tak bym chciał, ale dziecko nie pozwala.” Jasne…
Dobrze, ale może oni już się wyszumieli? I nie mają ochoty biegać na latte z przyjaciółmi i zajęcia z rysunku, tylko najważniejszy jest czas spędzony z rodziną i towarzyszenie dziecku, które jest dla nich w centrum?
Ale w ten sposób się je krzywdzi! Nigdy w historii dziecko nie było pępkiem świata, dzięki czemu uczyło się samodzielności i odpowiedzialności. Nie o to chodzi, żeby rodzice wyręczali pociechę i strącali z niej każdy pyłek. Bo przecież się zmęczy, skaleczy, spoci… To klasyczna nadopiekuńczość, która dla dziecka wcale nie jest dobra, bo w pewnym momencie, kiedy ma lat naście, zapragnie wyjść spod tego klosza i to się zazwyczaj ostro kończy.
Dlaczego ludzie w ogóle chcą mieć dzieci?
Po pierwsze, dlatego, że jest to naturalne – czujemy potrzebę, nieuzasadnioną wręcz, po prostu chcemy. Mamy potrzebę macierzyństwa i tacierzyństwa. Poza tym, społecznie funkcjonuje przekonanie, że, jak mamy rodzinę, to jest to model 2+1. Co najmniej. Są też motywacje przeintelektualizowane: przedłużanie rodu, gatunku, szklanka wody na starość. W pewnym momencie ludzie czują, że posiadanie dzieci zaczyna się im podobać. Mam znajomego, bardzo zamożnego, który w pewnym momencie kariery stwierdził: „Właściwie, po co mi to wszystko? Potrzebuję kogoś, dla kogo mógłbym to zostawić. Zarabianie pieniędzy tylko dla siebie straciło sens W ten sposób mi się nie chce.”
Czy są motywacje lepsze lub gorsze? Które są niebezpieczne?
W dzisiejszych czasach powinniśmy uciekać od ocen, bo nikt nie dał nam takiego prawa. Jeśli ktoś się zdecydował z jakiegoś powodu na dziecko, to jest tylko i wyłącznie jego wybór. Ani lepszy ani gorszy. Nie nam to oceniać. Decyzja o posiadaniu np. trójki dzieci, może nie być najlepsza pod względem ekonomicznym, ale za to dużo się dzieje w domu. Każdy ma inne potrzeby i czasami życie tak go doświadcza, że ciężko to oceniać w kategoriach dobre/złe. Mierzymy swoją miarą, a przecież nie możemy wejść w skórę drugiej osoby. Z naszego punktu widzenia ocena i tak będzie błędna.
Zapytam o konkretny przypadek: para stara się o dziecko, bo mają kryzys albo nudzi się im w związku…
Nie rozumieją pewnych mechanizmów! Żyją w stereotypie, że dziecko łączy, bo ludzie się nim wspólnie zajmują i je kochają. Poniekąd tak, jeśli między rodzicami jest dobra relacja, jeśli potrafią się w dziecku zakochać i nawzajem wspierać. Natomiast, jeśli w związku jest kryzys, dziecko wprowadza jeszcze dodatkowo zmianę. A zmiana bardzo często jest na gorsze – bo dziecko jest upierdliwe. W momencie, kiedy fundujemy sobie taką upierdliwość w środku kryzysu, to jak ma nam to pomóc?
Może niektórzy wierzą, że dziecko automatycznie uszczęśliwia ludzi, że ich świat stanie się lepszy i wszystko się ułoży?
To nieprawda. Co gorsza, są pary, gdzie jedna strona jest nieuczciwa i chce wykorzystać rodzicielstwo na zasadzie: „Zrobię jej dziecko, to w końcu będzie się miała czym zająć i da mi spokój”. To nieuczciwe. Facet chce „czymś zająć” kobietę, a nie dbać o relację i związek. Co to jest za dbanie o partnerkę, jak on myśli tylko o tym, żeby ona się od niego odczepiła? To niech zabiera manatki i odejdzie. To motywacja, z którą stykam się często u starszych mężczyzn. Takich, którzy analizują, nie żyją już tylko w sferze emocji. Kalkulują i nie opłaca się im odejść, bo np. sami są już po 40. i mają młodszą partnerkę, która ciągle czegoś wymaga. No to bach, dziecko.
Spotkałam się też z taką motywacją: „Nie mam właściwie jasnego celu w życiu, ciągle jestem skoncentrowany na sobie, może to sygnał, że czas zdecydować się na dziecko?”
Tutaj najważniejsze jest słowo „może”. A jak nie znajdę tego sensu życia dzięki dziecku? To co z nim zrobię? Utopię? Czy wymienię na gwarancji na coś innego, może na pieska? Wymienię na nowe hobby, bo się nie sprawdziło? Miało być sensem życia, a nie jest. Nie da się zrobić dziecka na próbę. To jest decyzja ostateczna.
Czyli najlepiej dla nas samych podchodzić do dzieci świadomie i bez za dużych oczekiwań?
Planować je z miłości, kiedy już się nasycimy sobą. Kiedy wypełnimy przestrzeń miłością, zaczynamy mieć potrzebę zebrania jej „owocu” – powiększyć rodzinę. Wtedy podejmujemy decyzję, tak chcę mieć dziecko i podchodzimy do niego, jako planowanego z miłością. Myślimy o nim, zastanawiamy się, przyglądamy się ludziom, którzy już te dzieci mają.
A co, jeśli kobieta bardzo pragnie dziecka, a mężczyzna nie?
To może być podobna sytuacja do takiej, kiedy kobieta ma kiepską relację z partnerem i chce zrobić dziecko dla siebie. Myśli: „Facet do bani, to chociaż dziecko będę miała.” Ludzie zapominają, że dziecko to przecież człowiek, wprawdzie na razie jeszcze nie do końca sprawny, bo urodził się mały, ale to odrębny człowiek. Nie czyjaś własność! Żartujemy z dzieciatymi znajomymi, że noworodki wyglądają jak kosmici – pojawia się taki nagle, ma jakieś rysy, jakiś charakter, ton głosu, potrzeby, reaguje. My mamy zapewnić warunki rozwoju, opiekować się, kochać, po to tak naprawdę, by w pewnym momencie powiedział: „No to pa!” i zniknął. A jak robimy dziecko dla siebie, to potem nie potrafimy się z nim rozstać. Odrzucamy wszystkich partnerów i partnerki, które pojawią się po drodze. Mówimy: „Jak możesz mnie zostawić, po to mam dzieci, żeby mi towarzyszyły”. Jak ktoś chciał towarzysza na całe życie, to mógł sobie sprawić robota… Albo laskę, na której można się oprzeć, ale nie dziecko.
No dobrze, ale są kobiety, które po prostu pragną urodzić dziecko, bo czują bardzo silny instynkt macierzyński. Jak mają rozmawiać ze swoimi facetami, którzy na słowo „ciąża” najchętniej uciekliby, gdzie pieprz rośnie?
Są mężczyźni, którzy byli jedynakami i nie mieli nigdy styczności z małym dzieckiem. Nasłuchali się od kolegów, że ich życie zamieni się w koszmar. Oni po prostu boją się tego, co nieznane. Nad takim przypadkiem trzeba wykonać pewną pracę: pójść z nim do znajomych, którzy mają dziecko półroczne, roczne, kilkuletnie. Bawić się z nim, grać w piłkę, jeździć samochodzikami. Pokazać pozytywne aspekty rodzicielstwa: „Wreszcie będziesz mógł sobie kupić kolejkę i udawać, że to dla syna”.
Mężczyźni często boją się, że zostaną zepchnięci na margines, a dziecko zajmie ich pozycję. Jak to jest zazdrością facetów o potomka? Czy takie emocja mogą się pojawić u pewnych siebie facetów czy tylko u narcyzów i mężczyzn, którym żona matkuje?
On będzie czuł się zazdrosny, jeśli zmiana nastąpiła nie tylko na poziomie upierdliwości życia codziennego, ale też na poziomie emocji, czułości, spędzania czasu. W sytuacji, kiedy ona potrafi godzinami szczebiotać do malucha, a kiedy on podchodzi i głaszcze ją po głowie, słyszy burknięcie: „No dobra, tam masz pierogi, a potem za odkurzacz się bierz”, to nic dziwnego, że pojawia się zazdrość. Jeśli tak się dzieje przez trzy miesiące, mężczyzna myśli: „Przez tego małego, jestem odstawiony na boczny tor.”
I co wtedy?
Jeśli kobieta będzie pokazywała, że dba o partnera nie mniej, niż wcześniej, a co najmniej tak, jak o dziecko, to mężczyzna nie będzie zazdrosny. Jeśli będzie mówiła: „zobacz, jaki podobny do ciebie, jaki silny, jaka śliczna, jakie robi postępy (tak jak tatuś)”, to nawet mężczyznę niepewnego, który nigdy nie miał do czynienia z dziećmi, przekona do tacierzyństwa. To w końcu ciało z ciała, krew z krwi. Fajnie jest myśleć, że to dziecko nas wybrało, coś chciało wnieść, coś nam pokazać.
Jak dbać o związek, kiedy pojawia się dziecko?
Nie dać się zwariować, gdzieś wyjść od czasu do czasu, załatwić siostrę kuzynki brata na wieczór. Dziecko kiedyś opuści dom i co wtedy? Zostanie dwójka ludzi, która nie ma o czym ze sobą rozmawiać. To jest dopiero dramat… Dziecko nie jest na całe życie, to nie figurka na kominku…
Oznaki kryzysu…
Przychodzą mężczyźni po pomoc i mówią: „Zawsze rano robiła mi kanapki, a teraz nie ma siły. Jestem załamany, wszystko się zmieniło, mam matkę, ale nie mam żony”. Tłumaczenia typu: „Wszystko wróci do normy, jak młody pójdzie do szkoły” do niczego nie prowadzą. Trzeba działać od razu. Nie ma na co czekać. Coś się zmieniło, nie uśmiechacie się do siebie, nie dotykacie, nie możecie na siebie patrzeć, a mąż się cieszy, kiedy może wyrwać się z domu. Na co tu czekać? Zwłaszcza, że często w takich sytuacjach, wizyta u psychologa polega na kilku spotkaniach, wyprostowaniu pewnych rzeczy i zajęciu się logistyką. Nie ma potrzeby jakiejś głębokiej psychoterapii i zaglądania do trzeciego pokolenia. Ludzie są często jak żółwie, które leżą na plecach i machają nóżkami, a psycholog ma za zadanie je odwrócić i zapytać: „No i jak chodzisz? Ojej, no tak, chodzę”.
Czy dziecko przyczynia się do rozwoju osobistego? Może wyzwolić z nas nowe pokłady energii, odkryć pozytywne cechy?
Często jest tak, że nie umiemy walczyć o swoje, a kiedy pojawia się dziecko, okazuje się, że łatwiej nam walczyć o kogoś. Poznajemy swoje granice, które mamy ochotę przekraczać. Okazuje się, że coś temu dziecku chcemy pokazać, rozwijać się. A dla samego siebie się nie chciało. Bo my lenie jesteśmy. Przy dziecku możemy się ożywić, odkryć w sobie pewne talenty i umiejętności.
Czy bezdzietni są w stanie zrozumieć dzietnych?
To działa w dwie strony. Dzietni często zapominają, jak to jest nie mieć dzieci. Nie mogą zrozumieć, jak można nie chcieć dziecka. Przecież to jest takie cudowne i wspaniałe. Można, są ludzie, którzy nie czują takiej potrzeby. Ich życie inaczej się ułożyło, itd. Ludzie bez dzieci nie są w stanie wyobrazić sobie, jak kąpanie dziecka, może być fajniejsze, niż takie rzeczy, jak imprezy z przyjaciółmi, kupowanie drinków trzykrotnie droższych, niż robienie zakupów w Tesco oraz siedzenie całą noc w oparach dymu. W obu przypadkach przydaje się odrobina empatii.
Zna pan szczęśliwych 70-latków bez dzieci?
W środowiskach artystyczno-naukowych jest sporo ludzi, którzy naprawdę nie mają do dzieci głowy i zarazem posiadają pasje, które wypełniają ich życie w całości i które – co jest bardzo ważne – są w stanie przeżywać do późnej starości. Jeżeli przeszli etap, w którym biologicznie mogą posiadać dzieci, godzą się z tym. Takie osoby często są otoczone przyjaciółmi i nie odczuwają żadnego braku. To jest ich wybór i nie nam to oceniać. Byle znowu nie zmuszały innych: „Nam jest cudownie, po co wam te wrzeszczące pożeracze energii?”
Rozmawiała: Joanna Jałowiec
Facebook
RSS