Jestem uzależniona od podróży. Miałam szczęście być w wielu zakątkach świata, ale żaden z nich nie wzbudził we mnie tylu emocji, co Indie. Delhi, Dharamsala, Kerala – każde z tych miejsc pokazało mi inne oblicze tego kraju
Do Indii docieram samolotem z Frankfurtu. Kontrola paszportowa na międzynarodowym lotnisku Indira Gandhi w New Delhi odbywa się w ekspresowym tempie. Przede mną świat tysiąca dźwięków, intensywnych barw oraz orientalnych zapachów…
Miasto miliona klaksonów…
Po opuszczeniu klimatyzowanego budynku terminala, wszystkie zmysły doznają szoku. Jest późny wieczór, a mimo to, wita mnie gorący podmuch powietrza. Do moich uszu dociera ryk wyjących klaksonów, do moich nozdrzy – niesamowity, natrętny, dotąd nieznany, zapach. Oczy biegają dookoła głowy. Na szczęście, w tłumie oczekujących dostrzegam znajome twarze. W drodze z lotniska widzę dziwnie zaparkowane auta. Bez ładu i składu, pokryte grubą warstwą pyłu i kurzu. Wyglądają jak porzucone w miejscu ostatniego użytkowania. Pod osłoną nocy, w towarzystwie hinduskich przyjaciół, przemierzam miasto w kierunku ich mieszkania, w którym mam się zatrzymać. Ponieważ nie jest to turystyczna część metropolii, na własnej skórze przekonam się, jak na co dzień żyją i funkcjonują mieszkańcy stolicy. Z wrażenia nie mogę zasnąć. Jestem w Indiach! Jest duszno i tylko leniwy wiatrak dostarcza lekkiego chłodu. Na szczęście, w końcu zmęczenie robi swoje…
Moje Delhi
To właśnie tu rozpoczyna się moja przygoda z Indiami. Pod opieką dwóch hindusek, rozpoczynam zwiedzanie stolicy. Po wyjściu na ulicę, moje oczy zatyka smog, kurz i pył. W okamgnieniu jestem oblepiona wszystkim, co unosi się w powietrzu. W ustach zgrzyta mi piasek, moja skóra jest lepka i mokra. Włosy kleją się do czoła. Niewielkie to jednak niedogodności w perspektywie zobaczenia stolicy Indii! Po przejściu kilku metrów decydujemy się „złapać” rikszę – rower, do którego przymocowany jest dwukołowy wózek z zadaszeniem dla pasażerów. Najpopularniejszy środek transportu w mieście.
Jedziemy z naszym kierowcą. Wszędzie wokół kolorowe riksze, „tuk-tuki” (zmotoryzowana wersja zwykłej rikszy, przeważnie trójkołowa), minibusy, ryczące motory, zdezelowane rowery i wielkie auta ciężarowe. Przeładowane przyczepy często ciągnięte są przez samych hindusów. Pomiędzy tym wszystkim, ze stoickim spokojem przechadzają się święte krowy. Zgodnie z hinduistycznymi pismami świętymi, krowa powinna być traktowana jako jedna z siedmiu matek człowieka, gdyż jako dawczyni mleka, staje się jego karmicielką. Wbrew powszechnemu na Zachodzie przekonaniu, hinduiści nie czczą krów. Starają się im zapewnić ochronę, co przejawia się łagodnym traktowaniem i powszechną obecnością tych zwierząt na wszystkich ulicach miast w Indiach. Mijamy kolejne prymitywne sklepiki, obskurne jadłodajnie, zielone stragany, kryte papą slumsy, przed którymi na klepisku bawią się półnagie dzieci. Tuk-tuk, tuk-tuk… Gdzieś w oddali dostrzegam golibrodę, który prymitywną brzytwą goli swojego klienta. Zastanawia mnie ilu hindusów już dzisiaj zostało ogolonych tym samym narzędziem? Nagle dopada mnie aromatyczny zapach, zaraz potem dostrzegam gar z olejem, stojący na osmolonych cegłach. Smażą się w nim półokrągłe placki, całkiem jak nasze pierogi. Nad wszystkim czuwają dwaj zlani potem kucharze. Uśmiechają się zachęcająco i zapraszają na poczęstunek. W tym zamęcie, hałasie i prymitywności jest coś, co mnie głęboko urzeka – hinduska pogoda ducha.
Trwają przygotowania do święta Diwali, zakurzone ulice mienią się wszystkimi kolorami. Diwali to obchodzone z rozmachem hinduistyczne święto światła, jedno z najważniejszych tradycyjnych świąt w Indiach. Miliony lampek oliwnych z wypalanej gliny zapalanych jest przed każdym domem na powitanie Lakszmi, bogini szczęścia i dobrobytu. Symbolizują one zwycięstwo światła nad ciemnością, dobra nad złem. Oprawę święta wzbogacają sztuczne ognie i dekoracje kwiatowe. Ilość sklepikarzy, straganów, produktów oraz targujących się młodych hindusek podwaja się, zapełniając i tak już zatłoczone ulice. Delhi tętni życiem, kolorem, zapachem i oczywiście klaksonami!
Tekst i zdjęcia: Justyna Szczurek
***
Justyna Szczurek – rodowita Krakowianka, włóczykij, który jest ciągle w biegu i planuje kolejne wyprawy. Nie wyobraża sobie życia bez walizki, dobrej książki, aparatu, pisania i jedzenia. Nieustannie fotografuje otaczający ją świat i przelewa na papier wszystko to, czego doświadcza podczas podróży. Instynkt podróżnika ponownie zaprowadził ją na inny koniec globu, tym razem do Meksyku, gdzie mieszka i pracuje. Co ją do tego pchnęło – ciekawość, miłość do TACOS i Mariachi czy może praca? Ciągle szuka odpowiedzi. Jaki jest jej przepis na życie? Szczypta szaleństwa, intuicja, upór godny największego osła, wielki uśmiech i pozytywne myśli – tylko tyle i aż tyle.
Facebook
RSS