Każdemu turyście, który zawita do Singapuru mogę z czystym sumieniem polecić odwiedzenie Muzeum Cywilizacji Azjatyckich
Zaprezentowana jest tu interesująca i bogata ekspozycja przedmiotów kultury związanych z pan-azjatyckimi cywilizacjami Azji południowowschodniej, Chin, Indii, Sri Lanki a nawet Turcji (te ostatnie w sekcji poświęconej Azji zachodniej czyli po naszemu bliskiemu wschodowi). Tak szerokie spektrum sąsiadujących ze sobą obiektów muzealnych powiązanych z różnymi cywilizacjami zapewnia ciekawe wrażenia porównawcze. W jednym pokoju napotykamy malajskie krisy, a w następnym na chińską porcelanę. Pięknie podświetlone zwoje z kaligrafiami z Koranu sąsiadują z kolekcją monet ze starożytnych Indii, a te z ceremonialnymi strojami taoistycznych kapłanów. Z tarasu widokowego, zaprojektowanego w stylu neopalladiańskim budynku muzeum, rozciąga się spektakularny widok na rzekę Singapur. Jest to chyba najciekawsze muzeum, jakie miałem okazję odwiedzić w Azji.
W chińskiej dzielnicy usytuowana jest Mariamman, mała ale urokliwa hinduska świątynia zbudowana w stylu drawidyjskim. To najstarsze sanktuarium hinduizmu w Mieście Lwa. Jak w każdym podobnym przybytku obowiązują tu pewne zasady. Należy zdjąć buty przed wejściem do środka. Można zadzwonić w dzwonek przy drzwiach, symbolizuje to (łatwo się domyślić) zapytanie bóstwa o pozwolenie wejścia do miejsca kultu. Wewnątrz należy poruszać się zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Parokrotne okrążenie świątynnego halu przynosi podobno szczęście.
Największe wrażenie wywarła na mnie Buddyjska Świątynia poświęcona Majtreji. Przechowywana jest w niej relikwia Ząb Buddy – stąd nazywa się ją po prostu świątynią relikwii zęba. Monumentalna budowla zaprojektowana jest w stylu inspirowanym architekturą z okresu dynastii Tang. W porównaniu z ponurymi betonowymi świątyniami , masowo produkowanymi w Chinach aby wypełnić lukę powstałą po zniszczeniach okresu Rewolucji Kulturalnej, ten czyściutki, błyszczący olbrzymi obiekt sakralny robi piorunujące wrażenie. Tak właśnie wyobrażałem sobie chińską świątynię, zanim skonfrontowałem się z kiczowatą rzeczywistością współczesnego Państwa Środka. Budynek wygląda jak żywcem wyjęty z gry komputerowej, której akcja rozgrywa się w starożytnych Chinach, lub dopieszczonego techniką cyfrową filmu „Przyczajony Tygrys ukryty Smok”. Budowla ma cztery piętra.
Na dachu rozpościera się cudowny ogród wypełniony specjalnymi gatunkami orchidei. Świątynia jest jednocześnie muzeum kultury buddyjskiej, i to muzeum nie byle jakim. Znajdziemy tu olbrzymią kolekcję posągów, relikwii, małych stup, mandali, i innych artefaktów sprowadzonych do Singapuru z różnych zakątków Azji. Sama relikwia, dla kogoś kto nie jest wyznawcą buddyzmu, nie jest żadną wielką atrakcją. Fotografowanie jest ściśle zabronione. Pamiętam, gdy rok wcześniej odwiedziłem Buddyjską świątynie na wyspie Landau, gdzie wewnątrz największego na świecie posągu siedzącego buddy również eksponowana jest relikwia, pokręciłem się przed wejściem i gdy pani bileterka poszła do toalety a druga zagapiła się na przystojnego turystę dostałem się „służbowo” do środka i dokonałem desakralizacji relikwii przy pomocy aparatu cyfrowego. W Singapurze nie odważyłem się na podobnie sztubackie i idiotyczne zachowanie.
Gdzie mieszkańcy Miasta Lwa chodzą na plażę i oddają się urokom południowo azjatyckiego nadmorskiego klimatu? Odpowiedź brzmi: Santosa – położona zaledwie pół kilometra od południowego wybrzeża miasta wyspa, miejsce gdzie Brytyjscy kolonizatorzy wybudowali kiedyś niedostępną fortecę. Mieszkańcy Singapuru zachwalali mi Santosę. Zapewniali o niesamowitych wrażeniach. Muszę jednak przyznać, że się zawiodłem. Wyspa pełna jest niezbyt interesujących w moim przekonaniu plastikowych atrakcji, przeznaczonych dla najmłodszych. Wyjątkiem jest drogie, choć stanowczo warte odwiedzenia oceanarium (gigantyczne płaszczki) oraz pozostałości brytyjskiego fortu Sioloso. Bungalowy na tajlandzkich wyspach wydają mi się o wiele bardziej malownicze niż pięciogwiazdkowe hotele Santosy wypełnione po brzegi grubasami z bogatych zakątków europy. W centrum kurortu-wyspy stoi potężna kiczowata rzeźba przedstawiająca symbol Singapuru: Merliona – lwa z ogonem ryby. Na wyspę można dostać się, w zależności od zawartości portfela kolejką linową, lub autobusem przez most. Zdecydowanie na plus Santosie należy zaliczyć kursujące po jej całym, dosyć sporym terenie darmowe busiki.
W trakcie mojego krótkiego pobytu w Singapurze udało mi się nawet pójść na randkę. Moja koleżanka z Szanghaju, etniczna Chinka z Indonezji w trakcie zimowych wakacji wracała do Dżakarty via Singapur, gdzie zatrzymała się na weselu koleżanki ze studiów. Dziwnym zbiegiem okoliczności (no dobra, tak naprawdę trochę nagiąłem swój plan podróży po Malezji tak, aby znaleźć się w Singapurze w odpowiednim momencie) dotarłem na Wyspę w tym samym czasie. Devi postawiła mi drinka w barze, na Orchard Road, co dało mi doskonały pretekst do zaproszenia ją na kawę po powrocie do Szanghaju.
Chociaż to uśmiechnięta buzia Devi zapadła mi najbardziej w pamięć spośród zdarzeń tego wieczoru, to dwie interakcje z mieszkańcami Singapuru również wywarły na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Z Indonezyjką skontaktowałem się przy pomocy publicznego telefonu. Ustaliliśmy, że spotkamy się w holu pewnego hotelu. Przekazałem nazwę miejsca taksówkarzowi i nastawiłem się na sporą opłatę w tym relatywnie drogim mieście. Kierowca nie znał miejsca. Tłumaczył się mówiąc, że nazwy hoteli często się zmieniają. Co teraz, pomyślałem, nie mam czasu szukać budki telefonicznej i łapać kolejnej taksówki. Taksówkarz pożyczył mi swój telefon komórkowy, ale Devi padła bateria w telefonie – nici z mojej randki. Sympatyczny kierowca postanowił jednak za wszelką cenę mi pomóc przez 10 minut dzwonił do swoich kolegów, ale w końcu dowiedział się gdzie znajduje się nieszczęsny hotel.
Tymczasem licznik niebezpiecznie bił, i w końcu przebił zawartość mojego chudziutkiego portfela. Ku mojemu zaskoczeniu kierowca policzył mi jedynie 50 procent ceny. Fajni ci Singapurczycy. Na umówionym miejscu byłem przed czasem, a Devi spóźniała się. W holu hotelu zagadnął mnie portier, który wyraźnie miał ochotę na rozmowę z obcokrajowcem. Trochę się zdziwiłem, w swoich znoszonych japonkach i jedynej jeszcze czystej (żałośnie wymiętej po wyjęciu z plecaka) koszuli, na tle gości hotelowych w ubranych w drogie garnitury przedstawiałem raczej mało atrakcyjny widok. Mój rozmówca był 50 letnim dystyngowanym pół Hindusem pół Chińczykiem. Przez 15 minut ciekawie perorował na temat Singapuru i swojego życia w tym miecie. Opowiadał jak po 20 latach mieszkania w Niemczech i Australii wrócił do rodzinnego Singapuru. Wychwalał miasto, jako prawdziwy raj na ziemi. Ekscytował się, że jest to jedyne miejsce gdzie prawo zezwala na małżeństwo z Muzułmanką bez jednoczesnego wyrzeczenia się swojej wiary i przejścia na islam. Prawie z żalem opuściłem sympatycznego jegomościa, gdy w obrotowych drzwiach ujrzałem zgrabną sylwetkę mojej koleżanki.
Moje zauroczenie mieszkańcami Singapuru, jako najbardziej przyjaznymi, pomocnymi i otwartymi ludźmi okazało się w pewnych aspektach niestety mylne. W parę dni po opuszczeniu Singapuru, rozkoszowałem się krajobrazami malezyjskiej wyspy Tioman. Pewnego wieczoru wdałem się w rozmowę z parą Chińskich turystów z Pekinu. Zweryfikowali oni moje entuzjastyczne podejście do natury Singapurczyków. Otóż, mówił z kwaśną miną Pekińczyk, może to prawda, że Singapurczycy zachowują się tak przyjaźnie wobec białych, ale w kontaktach z Chińczykami z kontynentu sytuacja przedstawia się diametralnie odmiennie, patrzą na nas z góry, kontynuował, uważają nas za gorszych, a nawet nami gardzą, dodał z goryczą. Nie wiem czy to osobiste doświadczenia mieszkańca Pekinu wpłynęły na jego nastawienie, jednak intuicja podpowiada mi, że niestety ma rację, obym się mylił i moja pierwotna konstatacja w postaci frazesu rozróżniającego aroganckich Hongkończyków i przyjaznych Singapurczyków była prawdziwa.
Tekst i zdjęcia: Michał Gołąb