fot. archiwum prywatne Ewy Panejko-Pankiewicz
30 lat później otwiera drzwi z tym samym uśmiechem. Siada przy stole w pokoju z widokiem na ogród, podaje kawę. Sama może pić tylko zbożową, rozcieńczoną mlekiem, po małym łyku, żeby nie przesadzić.
– Jem oczami, od kiedy zachorowałam – mówi. Dawne czasy wspomina bez zazdrości, nie ma do losu pretensji, chociaż powodów zebrałoby się sporo. Znowu delikatnie się uśmiecha:
– Jestem już z życiem pogodzona.
Z JASKIŃ W SKAŁKI
Ewa Panejko-Pankiewicz mieszka na przedmieściach Łodzi w dużym domu, razem z synem i jego narzeczoną. Porusza się o kulach, bo niedawno przeszła ciężką operację. Do dzisiaj co jakiś czas przerywa rozmowę, żeby przetrzymać ostry ból. Wtedy na chwilę się wyłącza, milczy. Na jej twarzy maluje się grymas. Ale tylko na chwilę. Najważniejsze – jak powie – że może żyć. Rodzice Ewy Panejko pochodzą z Jeleniej Góry, dopiero później przeprowadzą się z córką do Wrocławia. Stąd najbliżej do popularnych wśród przyszłych himalaistów Sudetów. Mała Ewa poznaje te dość niskie, ale malownicze góry jako pierwsze.
Himalaje to nie tylko zimne, lodowe szczyty. To także doliny pełne soczystych barw, smaków i zapachów. Indie na przykład pachną rzymskim kminem, Nepal pachnie curry. Są lata osiemdziesiąte. „Maleństwo” – ma 152 cm wzrostu – idzie przez kolorowe ulice, chłonie widoki, zapachy i smaki. Chłonie życie. Tutaj czuje się szczęśliwa.
Będąc nastolatką, zapisuje się na kurs grotołazów. Pociąga ją myśl, że jeśli tylko chce, może zajrzeć w głąb ziemi. Ma szesnaście lat, jest na obozie grotołazów w Dolinie Lejowej w Tatrach Zachodnich. Odkrywa, że dobrze sobie radzi w trudnych warunkach, jest fizycznie sprawna, rozciągnięta i jak na swój niski wzrost silna i wytrzymała. Kiedy po raz pierwszy zjeżdża na linie w głąb jaskini, uświadamia sobie, że właśnie to chce robić.
– Wtedy pierwszy raz zrozumiałam – mówi dzisiaj – że jeśli coś nam dobrze wychodzi, zaczynamy to jeszcze bardziej lubić. Wchodzimy w to. Tak się rodzą pasje na całe życie.
Przez dwa sezony eksploruje wszystkie znaczące jaskinie w Polsce. Szybko zaczyna jednak zauważać, że ten sport nie daje samodzielności, zbyt wiele w nim zależy od asekuracji i współpracy z innymi. A ją pociąga niezależny wyczyn.
– W jaskiniach dość wcześnie przeżyłam też ryzykowną przygodę – opowiada.
– Zorganizowałam z koleżanką wyjście do Jaskini Miętusiej. Trochę się przeliczyłyśmy i zabrałyśmy zbyt ciężkie wory z ekwipunkiem. Karabinki, kombinezony, liny – wszystko to kiedyś sporo ważyło, nie tak jak dziś. Weszłyśmy tylko na początek i stwierdziłyśmy, że zawracamy, tak nam to wszystko ciążyło. Jaskinia znajduje się na zboczu góry. Powiedziałam koleżance, że nie będziemy tego wszystkiego znosić, tylko zrzucimy to na dół. Zeszłam i czekałam na wory. Boże, jak ja się wtedy bałam, kiedy te wory na mnie leciały, że to wszystko mnie przygniecie! Na szczęście uskoczyłam. W nowo odkrytej jaskini w Kletnie poznaje Bogdana Jankowskiego, słynnego taternika i alpinistę, partnera wczesnych wypraw Wandy Rutkiewicz. Jankowski zauważa w drobnej Ewie potencjał, zaprasza ją w skałki.
– Kiedy pierwszy raz wspięłam się po powierzchni, zrozumiałam, że to jest to – mówi Ewa Panejko-Pankiewicz. – Nigdy więcej nie wróciłam do jaskiń.
(…)
CZWARTY DO BRYDŻA
1974 rok. W schronisku w Morskim Oku grupa znajomych chce zagrać w brydża. Ale do rozgrywki brakuje im jednego gracza. „Dołączysz?” – Ewa Panejko podchodzi do wysokiego, przystojnego bruneta i zaprasza go do gry. Przystojniak ma na imię Krzysztof i niedługo Ewa przyjmie jego nazwisko.
CZĘŚĆ I: WCZORAJ 148
Pankiewicz jest już wtedy znany z wymagających i szybkich przejść. Zaczyna zabierać Ewę w trudne ściany, ma niespożytą energię, może się wspinać codziennie. Podczas wypraw dużo z Ewą rozmawiają, poznają się. I co chyba ważne – wspólna wspinaczka dobrze im idzie.
– To były dla mnie piękne, kolorowe czasy – mówi Ewa. Lata siedemdziesiąte i PRL wspomina dobrze. – My, taternicy, alpiniści, żyliśmy trochę lepiej niż cała reszta. Inni nie mieli wtedy paszportów, a nam je wydawano, dzięki czemu mogliśmy wyjeżdżać w Alpy czy Dolomity. Wyjazd za granicę to była super rzecz. Jeszcze w starym mieszkaniu przed każdą wyprawą, moją czy męża, robiliśmy imprezę, na którą przychodziło mnóstwo osób. Raz przyszła do nas milicja, bo było głośno. Mąż pokazał im paszporty, to oni uszy po sobie. Bo kto wtedy dostawał paszporty? Kapusie, ludzie z partii… No i alpiniści. Tego panowie milicjanci nie musieli wiedzieć. Widzieliśmy kolorowy świat poza naszą żelazną kurtyną, który dla innych był niedostępny.
Jak ubierały się pionierskie himalaistki w dobie komunizmu? Panejko-Pankiewicz wspomina innowacje w tej dziedzinie:
– Pierwsze prawdziwe polary i goreteksy dostałyśmy na wyprawę na K2.
Dopiero wtedy dowiedziałam się, jakie to rewelacyjne ubiory, bo Polaków nie było stać na ciuchy z Zachodu. Trzeba było kupować to, co jest ważniejsze, czyli sprzęt, którego nie było w Polsce: liny, czekany. W Polsce Ludowej produkuje się dobrej jakości sprzęt wspinaczkowy. Firma Polsport w Wałbrzychu wytwarza buty, Bezalin z Bielska-Białej liny wspinaczkowe.
– Ale nie był to tak dobry sprzęt jak ten z Zachodu – tłumaczy Ewa Panejko. – Za granicą były dobre haki, z twardej stali. Pierwsze raki mąż przywiózł mi z Alp. Do tej pory miałam kute, od rzemieślnika, a Krzysiek przywiózł mi dobre, lekkie. Potem przyszła era automatów, które zapinało się na butach jak wiązania narciarskie. Weszły wtedy w obieg buty plastikowe w wysokie góry. Wyprawy na drugi koniec świata sporo kosztowały. Skąd polscy himalaiści w tamtych czasach brali pieniądze? Panejko-Pankiewicz:
– Na wiele wypraw to Wanda zdobywała sponsorów, którzy opłacali wszystko: sprzęt wspinaczkowy, jedzenie, buty, namioty. Ale na przykład na kobiecą wyprawę w Himalaje Garhwalu zarobiłyśmy same, pojechałyśmy za pieniądze zarobione na robotach wysokościowych. To były trudne roboty fizyczne, ale bardzo dobrze opłacane, bo mogli je wykonywać tylko alpiniści przy użyciu technik alpinistycznych. Panejko-Pankiewicz nie wspomina jednak trudu i znoju, ale raczej małe radości.
– Przed wyprawą zaczęłyśmy pracować w fabryce domów gdzieś na Śląsku – opowiada. Robotnicy z tej fabryki podzielili się na grupki i każdy był fanem określonej dziewczyny. Pewnego dnia któryś robotnik spytał, na co zbierają. Kiedy wyjaśniły, że jadą w Himalaje, też szczerze się zdziwił: „W Himalaje? Takie małe kobitki?”. Ewa, choć najmniejsza z ekipy, wcale się tym nie przejęła. Ktoś jej kiedyś powiedział, że małe organizmy są bardziej wydajne.
Przezwisko „Maleństwo” wzięło się z fascynacji jej kolegów Kubusiem Puchatkiem. Ksywka przyjmuje się, kiedy poznają się z przyszłym mężem, Krzysztofem, który będzie tak Ewę nazywał coraz częściej. Czy wcześniej Ewa, energiczna, wspinająca się dziewczyna, cieszyła się powodzeniem?
– Czułam się lubiana. Jasne, miałam i adoratorów, i po prostu dobrych kolegów. Ale tak jest w każdym środowisku – mówi Panejko-Pankiewicz.
Wkrótce liczy się dla niej tylko mąż. Co prawda Ewa nie bardzo pamięta, jak jej się oświadczył. Ale wie, że mu się ze ślubem spieszyło. Oboje skończą chemię. On w Łodzi, ona we Wrocławiu. Ona będzie pracować na uniwersytecie, on zdecyduje się zrobić doktorat z farmacji. Krzysztof obawia się, że kiedy obroni dyplom inżyniera, upomni się o niego wojsko. Z kolei Ewa wybiera się w Hindukusz na kolejną wyprawę. Krzysztof biegnie więc do jubilera, bo – jak mówi dzisiaj jego ówczesna dziewczyna – boi się, że ona na niego nie poczeka.
– Ślub zaplanowaliśmy na koniec września. Ledwo na niego z tego Hindukuszu zdążyłam – opowiada Ewa Panejko-Pankiewicz. – Przywiozłam sobie piękną afgańską biżuterię i równie piękną sukienkę ślubną. W 1978 roku oboje dostają pracę na uczelni w Łodzi i przenoszą się tam. Szefowa Ewy z Wrocławia, kiedy dowiaduje się o jej decyzji, mówi: „Za chłopem? Nie warto!”. Ale w Łodzi małżeństwo może dostać mieszkanie szybciej niż we Wrocławiu. Ewa przeprowadza się do obcego miasta i nie może się przyzwyczaić. Wrocław miał rynek, urocze uliczki, parki, Odrę. Centrum Łodzi wydaje się ciasne. Jednak stopniowo Ewa poznaje nową miejscowość i powoli zaczyna ją lubić. Szczególnie za architekturę fabryczną i pałacyki, których wnętrza opisywał choćby Władysław Reymont w Ziemi obiecanej. W połowie lat osiemdziesiątych Ewa zaczyna szkolić kursantów w górach. W kieszeni ma uprawnienia instruktora taternictwa, chętnych jest wielu. Najczęściej dzwonią matki, które chcą posłać dzieci na wspinaczkę, ale trochę się boją. Wierzą, że jeśli się nimi zajmie kobieta, będą
bezpieczne. Kurs trwa nieraz całe lato. Syn Pankiewiczów zostaje w domu z babcią albo z ojcem, ale coraz rzadziej, bo i Krzysztof robi uprawnienia instruktorskie, więc malec częściej wyjeżdża z Ewą w Tatry. Mama Ewy tolerowała jej wyjazdy na kursy i wtedy chętnie zostawała z wnuczkiem. Za to nie przepadała za wyprawami córki w góry wysokie.
– Zwyczajnie się o mnie bała. Nie chciała, żebym jeździła w Himalaje – mówi Panejko-Pankiewicz.
Syn Pankiewiczów za to niczego jej nie bronił. Ewa pamięta:
– Któregoś razu, kiedy szykowała mi się wyprawa, zapytałam go: „Rysiu, powinnam jechać?”. Potraktowałam go jak partnera, jak dorosłego. I okazał się mądrzejszy ode mnie. Spojrzał tylko na mnie i powiedział: „Co ja ci będę mówił, jak i tak pojedziesz”.
(…)
EWA PROWADZI NA SZCZYT
W lipcu 1990 roku Ewa z Wandą są pod Gaszerbrumami. W zespole są jeszcze Austriaczka Gertrude Reinisch i Pakistanka Shad Meena. Szczyt okazuje się trudniejszy, niż himalaistki przypuszczały. Reinisch i Meena są na ośmiotysięczniku po raz pierwszy, dlatego tylko Polki we dwie podejmują się ataku szczytowego. Rezygnują z wejścia na wierzchołek prosto z bazy. Muszą przedzierać się przez niemal dziewiczy teren, wysokie śniegi, bo wcześniej w tym sezonienie było pod Gaszerbrumami żadnej innej ekspedycji. Na wysokości 7100 m n.p.m. spotykają jedynie wyprawę południowokoreańską, zwlekającą, aż ktoś lepszy przetoruje i zaporęczuje drogę.
Długo czekają na polepszenie pogody. Mija cenny czas. Zbliża się termin zakończenia wyprawy, więc kiedy tylko warunki się zmieniają, himalaistki ruszają do góry. Idą wielkim, śnieżnym kuluarem, potem linami poręczowymi, które same wcześniej założyły. A kiedy te się kończą, muszą znowu torować sobie drogę przez śnieg. Mimo sporych wyzwań, jakie stawia przed nimi góra, prą dalej. Szczególnie w dobrej formie jest Ewa Panejko. Momentami Wanda i dwóch Koreańczyków, którzy idą śladami Polek, nie nadążają za nią. W końcu zostaje ich trójka, bo jeden z Koreańczyków odstaje daleko w tyle. Każde wspina się oddzielnie. Wieje wiatr, pada lekki śnieg, który zasypuje ślady. Wspinacze nie widzą się nawzajem, idą niemal po omacku. Droga na Gaszerbrum I staje się coraz bardziej stroma. Tak że himalaiści muszą się wspinać krok za krokiem, wbijając w ścianę czubki raków i czekany. To Ewa Panejko-Pankiewicz idzie pierwsza.
Wanda Rutkiewicz pamięta, że podczas wspinaczki było kilka tak zwanych momentów. Polki czekało trudne zadanie: długie podejście, ponad tysiąc metrów do szczytu. Do tego pogoda była kapryśna. Rutkiewicz w rozmowie z Barbarą Rusowicz chyli czoła przed Panejko: „Muszę przyznać, że ten dzień należał do Ewy (…) torowała ten decydujący odcinek, kilkaset metrów do szczytu, i to tak szybko, że nie mogłam jej dogonić”. Stają na szczycie i ogarnia ich strach. „Bo nie bardzo było wiadomo, jak to zrobić – wspomina Rutkiewicz. – Trzeba w dół, ale którędy? (…) Udałam sama przed sobą, że nic nie wiem o tych tonach śniegu nad nami, które mogą się w każdej chwili obsunąć, w każdej chwili ruszyć. Na szczęście nic takiego się nie stało”. Trzeba bezpiecznie zejść. Dla każdego zdobywcy ośmiotysięcznika to wyzwanie. Czas biegnie szybko, jest coraz zimniej, wieje wiatr, ślady znikają pod śniegiem.
Zapada decyzja o biwakowaniu. Wspinacze rozbijają biwak na stromej półce skalnej. Ochraniają się specjalną płachtą, którą na szczęście zabrała ze sobą Wanda Rutkiewicz. Wtedy zaczynają się kolejne kłopoty. Komuś wypada z rąk urządzenie do gotowania wody. Koreańczyk źle się czuje. Ewa łączy się z lekarzami przebywającymi w bazie, opowiada o sytuacji. Na dole zastanawiają się, czy powiedzieć himalaistkom, żeby zostawiły partnera i ratowały własne życie. Na szczęście Ewa znajduje tabletkę, daje ją Koreańczykowi, który dzięki temu trochę odżywa. Ruszają w dół. Mają trudności z określeniem drogi, związują się liną, poruszają się lodowym podłożem. W pewnym momencie Koreańczyk znów naraża życie towarzyszek, potykając się o którąś z wystających skał. Spada, niemal pociągając za sobą Ewę Panejko. Lód robi się coraz twardszy, a wspinacze mają do dyspozycji tylko jedną krótką, dwudziestometrową linę. „Kiedy ja stałam na górze, to asekurowany z góry, jako pierwszy, schodził Koreańczyk, a zaraz po nim, wpięta luźno karabinkiem do liny, Ewa. I następowała zmiana” – relacjonuje mozolną przeprawę Wanda. Polki czuły się niepewnie. Nie wiedziały, czy mogą ufać swojemu towarzyszowi. Jak wspomni Rutkiewicz: „Koreańczyk, który w nocy ucierpiał najbardziej, schodził już trochę mechanicznie i nieostrożnie”. Ewa ratuje się przed upadkiem, nie daje się pociągnąć osłabionemu mężczyźnie. Ten w końcu się podnosi, cała trójka odzyskuje równowagę. Dochodzą do namiotu, w którym czeka drugi z Koreańczyków. Okazuje się, że zaliczył lot w dół i cudem nie zginął. Ale w namiocie brakuje gazu. Nie ma więc szans na zagotowanie wody. Trzeba schodzić. Łącznie nie piją już trzy doby. Powoli tracą nadzieję. Nagle Wanda dostrzega poniżej, na przełęczy, migotające światełko. To namiot, w którym czekają śpiwory, jedzenie i picie.
(…)
ZŁAPAĆ RÓWNOWAGĘ
Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych Ewa zaczyna uprawiać jogę, która stanie się nieodłączną częścią jej życia.
– Joga bardzo mnie wciągnęła, byłam zaskoczona, że tak mi się w niej wszystko podoba – opowiada Panejko-Pankiewicz. – Ćwiczyłam wszędzie: w ogródku, w sypialni. Chodziliśmy też wraz z koleżanką i kolegą na zajęcia z instruktorami.
Nie szukała niczego, co jej zastąpi góry. To był przypadek. Nową dyscyplinę polecił jej kolega podczas festiwalu górskiego. A ona z miejsca zapałała miłością do technik jogicznych.
– To był strzał w dziesiątkę – wspomina Ewa.
Ostatnio ma kłopoty z biodrem. Przechodzi operację. Dziś wspiera się na kulach. Ale do jogi wróciła.
– Koncentracja w trakcie praktyki jest podobna do tej, którą przeżywa się podczas wspinania – mówi. – Joga uruchamia nie tylko ciało, ale i umysł. Pozwala oderwać się od codzienności.
Pora kończyć rozmowę.
– Pani Ewo, niech mi pani powie: czy było warto? – zadaję ostatnie pytanie.
– Niech pan sobie pilnie zanotuje: warto, warto, bardzo warto!
Fragment książki „Himalaistki. Opowieść o kobietach, które pokonały każdy szczyt”
Źródło: Wydawnictwo ZNAK
Facebook
RSS