Mistrzyni drugiego planu”- tak nazwała ją kilkanaście lat temu Ela Zapendowska, gdyż zdecydowanie wyróżniała się na „polskiej chórkowej scenie”. Ma na swoim koncie ponad 50 płyt wydanych razem z najlepszymi polskimi artystami. Lecz najwięcej o niej samej mówią dwa albumy nagrane z własnym zespołem – „Indigo”. Prywatnie szczęśliwa żona i matka trzech „córeniek”
Cofnijmy się o ponad rok, gdy na rynku pojawił się długo wyczekiwany album „Cuda”. Jakie cuda towarzyszyły wydaniu tej płyty?
Magdalena Steczkowska: Po pierwsze udało się pozyskać Piotra Siejkę, który zawsze był bardzo zajętym producentem oraz znaleźć wydawcę, co również nie jest bez znaczenia. W międzyczasie na świecie pojawiła się moja córeńka – Michalinka. Więc jak widać – same cuda!
Nad czym obecnie pracujecie? Kolejny album, czy na razie odpoczynek?
W naszym zawodzie nie ma pojęcia „odpoczynek”, bo gdybyśmy sobie na to pozwolili, to wszystko co do tej pory robiliśmy, szybko zostałoby zapomniane. Za mało jeszcze osiągnęliśmy. Jesteśmy obecnie na etapie zbierania materiału i pracy nad płytą, która ukaże się na jesień. Mam nadzieję ,że będzie to przełom września i października. Nasz producent Piotr Siejka już zabiera się za pracę, gitarzysta Tomasz Banaś napisał kilka świetnych utworów więc bardzo się cieszymy i czekamy.
Zdradzi pani jakieś szczegóły?
Będzie bardziej ostro, bardziej tanecznie, ale pojawi się też kilka pięknych ballad. Bardzo chciałabym, aby udało nam się wydać singiel przed wakacjami, bo jest to dobry czas, aby zapowiedzieć nasz album.
Zarówno pani, jak i mąż – Piotr Królik, przeszliście w pewnym momencie swojego życia na „drugą stronę mocy”, czyli zadecydowaliście o tym, aby zająć się czymś własnym… indywidualnie… Czy nigdy nie żałowaliście ? Wcześniej było przecież bezpieczniej, łatwiej.
Nie żałowałam tego nigdy. To była moja bardzo świadoma decyzja, nie żaden impuls, lecz myśl, która dojrzewała we mnie wiele, wiele lat i tak naprawdę wiedziałam w co się pakuję. To pewnie dlatego przez cały czas mam siłę do walki.
Do walki?
Tak, nie można tego inaczej nazwać, bo to jest walka każdego dnia, o to, żeby być, żeby stać się osobą rozpoznawalną na tyle, żeby grać koncerty czyli to co kocham najbardziej, żeby jakoś zaistnieć na naszej małej arenie muzycznej. Lecz nigdy nie było we mnie pretensji, ani żalu, ani takiej myśli, że należy zostać tam, gdzie jest bezpiecznie i „cieplutko”, wręcz przeciwnie – wiedziałam , że muszę skończyć to co robiłam przez lata, bo nie przynosiło mi to już tyle radości, co wcześniej, a to jest dla mnie najważniejsze.
Wracając do przeszłości, czyli do pracy w chórkach, współpracę z kim wspomina pani najbardziej? Do jakich momentów wraca pani nieustannie myślami, które panią bawią , lub które wspomina się z łezką w oku?
Uwielbiałam śpiewanie w chórkach i właściwie zawsze, kiedy spotykamy się w gronie dawnych znajomych, to jest bardzo sympatycznie i rzewnie. Najbardziej radosny i najciekawszy okres w życiu to była współpraca z Marylą Rodowicz. Pomimo morderczego wysiłku (ponieważ Maryla jest bardzo wymagającą szefową), spędziłam tam naprawdę cudowne chwile. Bardzo dużo się wówczas nauczyłam, zwiedziłam pół świata i jeszcze mi za to płacili – a zatem sama radość.
Czy tak popularne nazwisko pomagało czy przeszkadzało w życiu?
Ja nie myślę w tych kategoriach i nigdy nie podpierałam się nazwiskiem. Wręcz przeciwnie – moja pierwsza płyta powstała pod nazwą „Indigo”, a druga „Magda i Indigo” – moje nazwisko nie pojawiło się w nazwie, bo podobno to mi „ szkodzi”. Nie wiem. Może szkodzi ale to również moje nazwisko, nad którym pracuję od lat! Moja siostra nie ma nic wspólnego z tym co robię ani muzycznie ani promocyjnie. Dlatego moja następna płyta będzie już sygnowana Magda Steczkowska & Indigo. Już na to czas.
Nigdy nie konkurowała pani z siostrą Justyną ?
Nie. To jest raczej wymysł dziennikarzy, którzy dopatrują się złych emocji, jeśli na scenie muzycznej można spotkać dwie spokrewnione osoby, o tym samym nazwisku. Bzdura.
Dla kogo pani śpiewa?
Dla tych , którzy chcą mnie słuchać!:) Dla tych , którzy mają podobną wrażliwość. Dla siebie. Teksty, które sama piszę lub otrzymuję je od zaprzyjaźnionych tekściarzy, autorów muszą przede wszystkim podobać się mnie. Jeśli tak nie jest, to szczerze im to mówię, że to nie jest dla mnie, że to do mnie nie pasuje. Ja sama dla siebie jestem wymiernikiem, bo nie zamierzam nikogo oszukiwać, a przede wszystkim nie zamierzam oszukiwać siebie.
Jak mamie trójki dzieci udaje się pogodzić obowiązki rodzica i pracę artystki?
Radzę sobie po prostu (śmiech). Nie mam innego wyjścia. We wszystkim pomaga mi mąż, jest moim managerem -pilnuje kalendarza i dzięki temu jest mi łatwiej.
Czy u was w domu dużo się śpiewa, muzykuje?
Ja tak. Mój mąż nie, choć ładnie śpiewa po „ góralsku” ale się wstydzi. Woli grać na perkusji. W domu jest to możliwe tylko dzięki przenośnemu urządzeniu do ćwiczeń, którego nazwy nigdy nie pamiętam. Gdy mąż rozgrzewa się, wystarczy kilka sekund, aby najmłodsza córka Michalina to usłyszała. Podbiega do niego, bierze pałeczkę i uderza razem z nim.
Sekret udanego związku? Patrząc na panią i męża, aż ciśnie się na usta, aby zapytać jaki jest przepis na szczęśliwe małżeństwo.
Nie ma czegoś takiego.
W Polsce niewiele osób publicznie przyznaje się do tego, że są szczęśliwi. Dla zasady wolą narzekać, nie zapeszać…
Nie widzę powodu do tego, żeby zmieniać rzeczywistość. Jeśli ktoś mnie pyta o to, czy jestem szczęśliwa, to odpowiadam, że jestem. Mam wspaniałego męża, cudowne dzieci. Jestem zdrowa i moje dzieci również. Mogę robić to, co kocham i udaje mi się z tego żyć. Oczywiście, że zawsze znajdą się powody do narzekań, ale ja zawsze odganiam od siebie takie myśli, bo one ściągają nas w dół, z tych chmurek na których siedzimy. A po co? Nie na co dzień chodzę z uśmiechem przyklejonym do twarzy i jak każdy, miewam gorsze dni, ale tym dzielę się tylko z najbliższymi. Generalnie jestem bardzo szczęśliwą osobą.
Rozmawiała: Monika Miśta
Facebook
RSS