Moja wyprawa w chmury – pomysł na stres, pomysł na siebie!
Bywają takie dni, kiedy nie chce mi się nic. Bywają takie noce, kiedy chce mi się wyć… Co wtedy? Co robić? Panikować, biec, uciekać… Scenariuszy było już parę. Najlepiej jednak wychodzi mi wtedy planowanie. Planowanie kolejnej wyprawy. Najlepiej wysoko! Najlepiej daleko! Byle znów poczuć wiatr we włosach, dreszczyk adrenaliny.
Kawa, czyli pierwszy stopień do piekła
Gonitwą namiętności, emocji, myślowych czy sercowych dramatów – byłam, jestem i będę własnym piekiełkiem. Byłam, jestem i będę diablicą! Piekło, w piekle i po piekle! Ot, cała ja!
Pakuję plecak i ruszam przed siebie! Ten sam patent. Ten sam schemat! Chwila! Wróć! Najpierw kawa. Tak, jestem poważnie uzależniona. Nie wyobrażam sobie dnia bez mojego magicznego eliksiru. Mojej małej miłostki, mojej słabości! Bez niej jestem zgubiona, jak ułan bez rumaka! Jest kawa, jest moc! Ruszam!
W piątkowy wieczór wsiadam do samolotu. Z gorącego wybrzeża Meksyku ruszam w głąb lądu. Będzie zimniej, ale to mi nie przeszkadza. Wręcz zachęca i przyciąga. Wizja wspinaczki przyprawia mnie o zawrót głowy! Cieszę się jak dziecko!
Tuż po dwudziestej ląduję w Mexico City! Pierwsza myśl, KAWA!! Samolot z Cancun wyleciał ze sporym opóźnieniem, ale dziś już nic nie jest w stanie popsuć mi nastroju. No, może tylko brak kawy! Oj, wszyscy święci i znajomi wiedzą, nie podchodź do mnie z rana, jeśli kawy nie wypiłam. Piekło na ziemi z niczego ci uczynię! Nie ma jednak dramatu, bo zmysł łowcy, poszukiwacza skarbów zawsze znajdzie źródełko! I tak z kawą w ręku, z uśmiechem na twarzy wsiadam w taksówkę! Jutro zaczynamy aklimatyzację! Dziś niech się dzieje co chce, ja jestem już w drodze!
21 metrów do nieba
La Malinche to uśpiony od ponad 3 tysięcy lat wulkan, położony w stanie Tlaxcala i Puebla w Meksyku. Lokalna ludność nazywa go również Matlalcueye albo Malintzin. Na jego szczyt wiedzie jedna z najładniejszych tras wspinaczkowych w Meksyku. Trudno się z tym nie zgodzić. Zapierające dech w piersiach widoki nie mają sobie równych, o czym przekonam się osobiście za kilka godzin. Pobudkę wyznaczono na 2:30 czasu lokalnego. Jako jedyna jestem na czas w miejscu zbiórki. 3 lata w Meksyku i jeszcze nie przyzwyczaiłam się do lokalnej punktualności. Och, ty niecierpliwa!
Oficjalna wysokość – 4461 m n.p.m. To cel mojej wyprawy. Inne źródła podają wysokość 4440 m n.p.m., na chwilę tracę orientację. Bądź tu mądra, które źródło ma racje? Nie będziemy rozmieniać się na drobne! Jedno jest pewne – oficjalnie idę do nieba i kłótnie o 21 metrów mam w nosie! A co więcej, te kwestionowane 21 metrów do nieba to ja nawet podskoczę! Jak ten ułan, z szabelką czy rumakiem. Z tym, że ja będę raczej podskakiwać z moim termosikiem z kawą 🙂
Godzina 4:00 czasu lokalnego. Zaczynamy (szok, tylko 30-minutowe opóźnienie! Istny Meksyk). Szósta co do wysokości góra w Meksyku, dwudziesta trzecia w Ameryce Północnej i 252 na świecie – La Malinche stoi przede mną w pełnej okazałości.
Nazwana przez lokalnych Damą w Niebieskiej Sukience. Góra, o której krążą legendy. Magiczny wulkan, magiczne miejsce. Czy to przypadek, że tutaj jestem? Moja romantyczna dusza chłonie każde słowo przewodnika. Do gustu przypada mi dość ckliwa legenda. Cóż ja na to poradzę, ten typ tak już ma. Typowa baba.
Według legendy, Matlalcueye była młodą dziewczyną zaręczoną z azteckim wojownikiem Cuatlapanga, który wyruszył na wojnę, a ponieważ długo nie wracał, dziewczyna umarła z żalu. Kiedy po powrocie wojownik dowiedział się o śmierci wybranki, zmarł płacząc na jej grobie, by wkrótce zamienić się w mała górę. Według legendy Malinche przemieniła się w wielki wulkan, u którego boku wiernie czuwa ten mniejszy, jej wybranek Cuatlapanga. Czyż nie jest to romantyczne? Czyż nie takich historii słucha się najlepiej? Mówcie co chcecie, ale legend po prostu dobrze się słucha.
Prawdą jest jednak, że Malinche to postać historyczna. Legendy legendami, ale o istnieniu tej dziewczyny świadczy wiele zapisów. Odegrała ona bowiem bardzo ważną rolę w podboju Meksyku przez Hiszpanów.
Ziarenko prawdy – to ja, kobieta!
Malinche przez jednych postrzegana jako matka Meksyku, przez innych jako zdrajczyni. Jedno jest pewne, jej niesamowita historia, opanowanie i odwaga oraz niewątpliwa mgiełka tajemniczości fascynują! Jej życie, spowite mitem, jest także opowieścią o legendarnych wydarzeniach potwierdzonych przez artefakty i relacje naocznych świadków.
Z każdym krokiem zastanawiam się, czy nie oceniłam jej zbyt pochopnie. Co ja zrobiłabym na jej miejscu? Czy miałabym odwagę postąpić jak ona?
Kto ma rację? Czy to ważne? Zmieniła bieg wydarzeń, sztuką dyplomacji i negocjacji uniknęła zagłady, która zapewne była nieunikniona! To jej Hernán Cortés przypisuje dużą zasługę w podboju Meksyku. To ona pomogła tłumaczyć język Majów i Azteków hiszpańskim konkwistadorom.
Nie jest lekko, temperatura mocno ujemna, przenikliwy wiatr, zupełna ciemność… pozostały mi co najmniej dwie godziny wspinaczki do szczytu. Nie mogę się zatrzymać. Idź… Krok za krokiem, swoim tempem, idź. Nie wiem czy to moja wyobraźnia płata figle, czy to głos dziewczyny szepcze słowa otuchy.
Malinche urodziła się w szlacheckiej rodzinie Azteków. Jednego z plemion żyjącego na pograniczu z królestwem Majów. Po śmierci swojego ojca została sprzedana Majom jako niewolnica. W 1519 roku, po przegranej bitwie z wojskami hiszpańskich najeźdźców, znalazła się w gronie 20 kobiet oddanych na posługę Hernánowi Cortésowi. To znajomość języka Azteków, Majów, a także hiszpańskiego odmieniły jej losy. To ona pomogła Cortesowi podbić imperium Azteków, negocjując, tłumacząc, przestrzegając i doradzając Hiszpanom. To ona, w rok po podbiciu imperium, urodziła Cortesowi syna. To ona została nazwana matką nowego Meksyku, pierwszego dziecka Indianki i białego człowieka, pierwszego Metysa.
Wiadome jest, iż wkrótce po tym poślubia Juan Jaramillo, jednego z najbliższych żołnierzy wielkiego konkwistadora. Uczestniczyła również w militarnej wyprawie Cortesa do Hondurasu, po powrocie z której urodziła kolejne dziecko, tym razem córeczkę.
Jej dalsze losy owiane są nutą tajemnicy… Jak żyła? Jak zakończyła się jej historia? Tego karty historii nie podają precyzyjnie. Zadumana idę przed siebie. Czy to ten śpiący wulkan opowie mi swoją historię? Czy odpowie mi na to i inne pytania, z którymi tutaj przybyłam?
Niemożliwe nie istnieje
O nie! To przechodzi wszelkie granice! Ja nie idę, ja biegnę… Ja frunę! Ten zapał, tęsknota za wspinaczką powodują, że wysuwam się na sam przód grupy, z którą przybyłam. Po trzech godzinach marszu jestem już daleko przed nimi. Wiem, że dotrę tam pierwsza. Pędzę jak opętana. Nie wiem skąd ta siła i upór godny osła, ale to one sprawiają, że się nie zatrzymuję. Czy to zimno, wiatr a może ciekawość?
Godzina 8:12 czasu lokalnego – staję na szczycie i… beczę ze szczęścia! Okrzyk radości niesie się prosto do nieba! Z drugiej strony w chmurach widzę kolejny wulkan, dumnie stojący Pico Orizaba – najwyższy szczyt Meksyku! Ciarki przechodzą mnie po plecach! Ekscytacja rozgrzewa wszystkie przemarznięte partie ciała! Oszalałam! Udało się, dotarłam na kolejny szczyt. Dotykam nieba. Spełniam marzenie! Iść, ciągle iść w stronę słońca! Gęba cieszy się jak nigdy! Moja Malinche, dziękuję!
Opcje…
Góra Cię wzywa albo nie –innej opcji nie ma. To nie ja ją wybrałam, to ona wybrała mnie. 4461 metrów i znów dotknęłam nieba, zapomniałam się na chwilę. Zapomniałam o troskach, problemach, barierach. Naładowałam baterię! Zasiałam kolejne ziarnko. Z głową pełną nowych pomysłów i marzeń zbiegłam z góry. Udowodniłam sobie, że niemożliwe nie istnieje. Los ciągnie mnie przed siebie. To moja trzecia co do wysokości tak wysoka przygoda, trzeci tak wielki wulkan. Przypadek, a może przeznaczenie?
Dlaczego wulkany? Bo mają moc i niesamowitą energię przyciągania! Moje wolnostojące olbrzymy. Z dala od łańcuchów i innych masywów górskich, pięknie prezentują się na tle otaczających ich płaskowyżów! Może to podobieństwo, może ich magia. Jedno jest pewne, coś mnie do nich ciągnie i ciągnąć będzie. Nie zamierzam się opierać!
W międzyczasie, między ziemią a niebem, jeśli nie ma szansy na podróż lub wspinaczkę – uciekam i uciekać będę w książki, pisanie, jogę, crossfit, spotkania z rodziną i znajomymi… W małe przyjemności i rytuały! Chodzi o to, by nie dać się zwariować! Dla każdego coś dobrego! Pasja, hobby, odrobina relaksu, chwila dla siebie, dla bliskich!
Niech moc będzie z TOBĄ!!
If you can dream it you can do it 🙂
Tekst i zdjęcia: Justyna Szczurek
***
Justyna Szczurek– rodowita Krakowianka, projekt manager z wyboru, włóczykij z przypadku. Aktywnie spędza każdą chwilę i jest ciągle w biegu! Nie umie i nie potrafi usiedzieć w jednym miejscu! Nie wyobraża sobie życia bez kawy, czekolady, dobrej książki, odrobiny magii i uśmiechu! Wiecznie na walizkach, z głową pełna marzeń. Nieustannie fotografuje otaczający ją świat, przelewając na papier wszystko to, czego doświadcza podczas podróży. Instynkt podróżnika ponownie zaprowadził ją na drugi koniec świata. Tym razem do Meksyku, gdzie mieszka i pracuje. Co ją do tego pchnęło – ciekawość, miłość do TACOS i MARIACHI czy może intuicja? Ciągle szuka odpowiedzi. Jaki jest jej przepis na życie? Szczypta szaleństwa, silna intuicja, upór godny największego osła, wielki uśmiech i pozytywne myśli – tylko tyle i aż tyle!
Facebook
RSS