„Pragnęłam wykrzyczeć całemu światu – patrzcie o to ja, Karina Kończewska, przecięta bliznami, które niegdyś były ranami. Moje życie pachnie kolorem czerwonym, kolorem krwi, w której rosną róże”. Historia Kariny, to opowieść pełna bólu, cierpienia, walki o życie, o przeciwnościach losu, ale także o pięknej miłości i prawdziwym szczęściu. Poznajcie wzruszającą historię NIESAMOWITEJ i silnej kobiety, która nie zrezygnowała z marzeń i wygrała życie!
Jako nastolatka usłyszałaś od lekarzy „wyrok”. Nie wyobrażam sobie, co musi czuć dziewczynka, która dowiaduje się, że ma raka…
Karina Kończewska, autorka książki „Droga do marynarza”: Jako nastolatka dowiedziałam się jedynie, że jestem chora i muszę przejść operację. Później z niewiadomych dla mnie przyczyn, rzucono mnie na okrutne leczenie chemioterapią. Dla mnie moja choroba nie miała nazwy, imienia… Moi rodzice chcieli mnie chronić do granic możliwości, przez długi okres czasu nie znałam prawdy. Po prostu walczyłam. To był wyrok na moje marzenia i plany, które miałam jako nastolatka. Marzenia, które zostały mi brutalnie odebrane przez chorobę. Jednocześnie zmuszając mnie w jednej chwili by wejść w dorosłość jeszcze jako dziecko. Czułam, że tak nie może być, że muszę walczyć z całych sil, żeby przetrwać chorobę, która całkowicie obdziera ludzi z godności i nadziei.
Co dawało ci siłę, aby walczyć o swoje zdrowie?
Siłę dawało mi samo życie i miłość do niego. Moi rodzice wpoili naszej trójce, że miłość i rodzina jest najważniejsza, i wszystko pokona. Ja od zawsze kochałam po prostu być, dopiero choroba pokazała mi, że do życia trzeba mieć odwagę. Mój upór, który często był problematyczny w normalnym życiu, uratował mi nogę, uratował mi życie. Upierałam się przy każdej sytuacji i w stosunku do każdego! Ja chciałam żyć, wrócić do sportu i spełnić marzenie o fotomodelingu, to dodawało mi sił. Rodzina, która o mnie walczyła potem i krwią, to dla nich postanowiłam wstać z łóżka szpitalnego. Na każdym kroku podczas mojej walki z rakiem oraz późniejszym powrotem do „normalnego” życia, sił i motywacji dodawali mi właśnie Oni. Moja babcia Oma, dzięki której udało się zebrać pieniądze na pierwszą endoprotezę, instrumentarium i całą resztę potrzebną do przeprowadzenia pierwszej w Polsce operacji wszczepienia tego typu endoprotezy. Moi wspaniali rodzice, którzy codziennie dojeżdżali do mnie do szpitala i godzinami czekali, aby mogli mnie odwiedzić i zwyczajnie pokazać że „są”, oraz moje kochane rodzeństwo, którym moja choroba odebrała normalne dzieciństwo i okres dojrzewania. To dzięki ich wsparciu miałam ochotę walczyć i nigdy się nie poddawać.
Słynne powiedzenie mówi: „Co cię nie zabiję, to cię wzmocni”. Ty jesteś tego najlepszym przykładem! Jak dzisiaj z perspektywy lat patrzysz na swoją walkę z chorobą?
Dziś, myśląc o mojej walce z rakiem, powtarzam jedną rzecz: „marzenia się spełniają, a cuda zdarzają”. Musiałam przejść przez przedawkowaną chemioterapię, innowacyjną operację wszczepienia endoprotezy, 34 operacje, zarażenie gronkowcem złocistym, wieloletnią rehabilitację, śmierć kliniczną i wiele innych uwłaczających godności człowieka rzeczy, aby móc dzisiaj powiedzieć, że niemożliwe nie istnieje, a rak to nie wyrok. Moja choroba pokazała mi, że drzemie w nas niesamowita siła walki i przetrwania. To dzięki niej mogę pokazywać innym chorym osobom, że warto się starać i nie składać broni w walce o swoje zdrowie i życie. Można by mnie nazwać – kobietą bezwstydną, ponieważ po latach „pokazałam siebie naprawdę”, a to wymaga w dzisiejszych czasach wielkiej odwagi. Ale tak naprawdę to jedyną niepełnosprawnością w naszym życiu jest złe nastawienie, niewiara w siebie, lenistwo i chęć wyręczenia nas.
Fot. Maciej Grochala
Dla mnie zawsze największą motywacją było i jest to, gdy ktoś mi powie: „i tak nie dasz rady!”. „Kto nie da rady, ja?”. Każdy da radę, bo jak to powiedział Madison James: „Sukces nigdy nie jest efektem słomianego zapału. Tu trzeba przejść przez prawdziwy ogień”.
Ludzie pieszczotliwie nazywają mnie „Robokop”, „Picasso”, „Pomalowana”, „Transformers Girl”… A nie pieszczotliwie: „Kaleka”, „Kulawa”, „Ogr”, „Potwór”, „Frankenstein”… Ale choć i tak zawsze coś zakuje w serduchu, to jednak JUŻ nie robi to na mnie większego wrażenia, gdyż tak jak zawsze powtarzam, że nigdy nie wiemy jak silni jesteśmy, dopóki bycie silnym nie stanie się naszym jedynym wyjściem. A słabi będziemy dopiero wtedy, gdy o tym pomyślimy. Otrzymuję pytania, dlaczego nie zrobię sobie operacji plastycznej, czy nie zasłonię blizn tatuażem? Ale po co? Mam zasłonić coś co jest dowodem mojej siły, mojej walki, mojego przejścia przez cholerne piekło, które czasami o sobie przypomina i woła do siebie? Po co? Czy te blizny powodują, że nie jestem już kobietą? Czy one przyćmiewają uśmiech na mojej twarzy czy ciekawość i miłość do świata? Ja ŻYJĘ dzięki tym bliznom, również bardziej świadomie ulotności chwil. Jestem szczęśliwa i kocham siebie. I nikt komu to przeszkadza, mi tego nie odbierze. Takiego nastawienia życzę każdemu. Bo warto być sobą i o siebie walczyć. Życie mamy jedno i to od nas samych zależy jak je przeżyjemy i ile będzie w nim chwil radości i miłości.
Na koniec tej odpowiedzi zacytuję Jana Twardowskiego: „Kiedy wydaje się, że wszystko się skończyło, wtedy dopiero wszystko się zaczyna”.
Ale los wynagrodził ci te cierpienia i spotkałaś mężczyznę swojego życia…
Jak już wspomniałam – przeszłam przez prawdziwe piekło w życiu, ale nie stałam się diabłem, więc pragnę wykrzyczeć całemu światu, że jeśli się czegoś pragnie, o czymś marzy, po prostu czegoś chce, to warto walczyć o to z całych sił! Z każdą łzą, nawet kroplą krwi, nawet jeśli musimy na to długo czekać… i w pewnym momencie naszego życia przekonamy się, że było warto! Ja jestem staroświecką romantyczką i całe życie marzyłam, wymyślałam miliony różnych historii miłosnych, kocham je wszystkie, ale najbardziej lubię naszą. W życiu nie wystarczy mieć oczu, trzeba również umieć patrzeć. Posłużę się cytatem z mojej książki Droga do marynarza: „Na nieszczęśliwą miłość, najlepsza jest nowa miłość”. Jeśli szukacie miłości, to może akurat tak jak u mnie „facebook” przyjdzie Wam z pomocą (śmiech). Ja zobaczyłam Piotra zdjęcie na portalu i to było to! To był On! Wiedziałam, że to książę z moich wyśnionych bajek. Przystojny mężczyzna w mundurze, który udowodnił mi, że miłość od pierwszego wejrzenia istnieje, jak i to, że nie da się przestać kochać, nawet gdy dzieli nas cały świat. Piotr to miłość mojego życia, miłość, którą spotyka się raz w życiu. To właśnie nasza miłość wywróciła świat dogóry nogami i udowodniła, że teoria lekarzy na temat mojej bezpłodności (w wyniku przedawkowania chemioterapii) została obalona. Mamy swoją wymarzoną i wyśnioną córeczkę. To wszystko pokazuje, że miłość ma tę moc, aby wejść na szczyt i odmienić los.
Jak to jest być żoną marynarza? Jak radzisz sobie z rozłąką na dłuższy czas?
Nie jest łatwo być żoną marynarza, ale każda z nas pisała się na taki los podpisując „kontrakt” z naszym marynarzem. Morskie kobiety to strasznie silne osobowości, które pomimo samotności i tęsknoty muszą zająć się wychowywaniem dzieci oraz zadbaniem o ognisko domowe w pojedynkę. Różne są długości kontraktów, ale łączy je jeden wspólny mianownik – tęsknota oraz brak drugiej osoby, kiedy chcemy się wypłakać. Wtedy to właśnie musimy zacisnąć pięści i ruszyć do przodu, nie poddając się. Takie właśnie są żony marynarzy. Jeśli chodzi o rozłąkę, to codziennie mamy kontakt z Piotrem poprzez maile i choć czasem zarówno on jak i ja nie mamy siły, aby opisać swój dzień, to zawsze znajdziemy chwilę, by napisać „kocham Cię”, i że wszystko jest ok. Głupi mail, który w obecnych czasach wysyła się tysiące, czy kilka minut przez telefon satelitarny, to są właśnie takie momenty, które pozwalają przeżyć rozłąkę i tęsknotę! Gdy Piotr jest na morzu, ja biorę głęboki oddech i mówię sobie „czas start i do dzieła!”. W życiu kieruję się jedną stałą zasadą – jest akcja, to jest i reakcja. Nie lubię marudzić, zrzędzić, nudzić się, użalać nad sobą i światem dookoła. Jestem kowalem własnego losu i tylko ja potrafię sprawić, że będę szczęśliwa i spełniona. Staram się czas wypełnić do granic możliwości. Opieka nad Laurką i jej radość jest dla nas najważniejsza. Spełniam się w życiu jako żona, matka, czuję się w pełni kobietą i staram się spełnić również zawodowo. To wszystko sprawia, że jestem zadowolona z siebie, a gdy tak jest, cieszy się tym cały dom. To piękne uczucie, gdy mam świadomość, że daję radę i śmiało mogę przed lustrem powiedzieć sobie: „brawo ja!”. A gdy Piotr wraca z morza, to nic nie przebije widoku jego dumnych ze mnie oczu.
Czyli życie w związku na odległość ma też swoje plusy?
Jest to moje ulubione pytanie, które często słyszę. Oczywiście, że ma swoje plusy i ja je nazywam motylkami w brzuchu. Bo z marynarzem nie żyje sie dla wyjazdów, tylko dla powrotów, dla wiecznego zakochania, dla kolejnych pierwszych randek, które są z okazji każdego przyjazdu. Pomimo wielu miesięcy rozłąki, gdy jesteśmy razem, wtedy jesteśmy tylko my, tylko dla siebie. To są te momenty i ten czas, który wynagradza dni spędzone w samotności. My mamy kontrakty: 4 miesiące na morzu, 4 miesiące w domu. Kilka dni przed jego powrotem, biegam z językiem u kolan. Biegam od fryzjera do kosmetyczki, aż w końcu ląduję na zakupach, by upiec jego ulubione ciasto czy w sklepie z bielizną. Nawet teraz, pisząc te słowa, mam uśmiech od ucha do ucha i te właśnie słynne motyle w brzuchu. Życie z marynarzem, życie z Piotrem – jest jak w bajce. Dla mnie życie na odległość ma więcej plusów niż minusów. Bo liczy się tylko miłość, a w naszym związku ona nabiera mocy.
Jaki moment sprawił, że postanowiłaś podzielić się swoją historią z resztą świata i napisać książkę „Droga do marynarza”?
Całe dotychczasowe życie (a raczej jak ja to nazywam – przez moją karierą szpitalną), byłam wyśmiewana i wytykana palcami przez personel medyczny jak i osoby spotykane na ulicach. Od zawsze wiedziałam, że nie mam super figury, wymiarów 90-60-90, nawet płaskiego brzucha. Do modelki mi bardzo daleko (mimo że o tym marzyłam), ale jestem sobą. Mam krągłości, mam blizny… bo mam historię. Jedni mnie kochają, inni lubią, a jeszcze inni nienawidzą. Czyniłam dobro i czyniłam zło. Wychodzę czasami bez szminki i czasami nie daję rady okiełznać włosów. Jestem szczera i często szalona. Nie chcę się zmienić. Jeśli kocham, to całym sercem. Nie przeproszę nikogo za to kim i jaka jestem, bo jestem jaka jestem. Kto nie chce, niech nie patrzy, kto musi niech wyśmieje. Mam to w du*ie. Nie kocha się drugiej osoby, bo jest bogata czy biedna, zdrowa czy chora, silna czy słaba, ładna czy brzydka, wysoka czy niska. Kocha się bo jest… wyjątkowa, tak po prostu, sama w sobie! Właśnie taką pewność siebie zdobyłam dzięki mojemu marynarzowi. Nasz związek z Piotrem był momentem zwrotnym w moim życiu. To dzięki naszej miłości nabrałam pewności siebie i wiedziałam, że pomimo wielu blizn na mojej nodze nie muszę się niczego ani nikogo wstydzić, bo Piotr zawsze będzie przy mnie i będzie mnie wspierał na każdym kroku mojego życia. Właśnie wtedy chciałam się podzielić ze wszystkimi moją historią i moimi bliznami. Pragnęłam wykrzyczeć całemu światu – patrzcie o to ja, Karina Kończewska, przecięta bliznami, które niegdyś były ranami. Moje życie pachnie kolorem czerwonym, kolorem krwi, w której rosną róże.
Z jakimi recenzjami się spotykasz?
Jest wiele recenzji, które poruszyły mnie dogłębnie i dodały gigantycznego kopa motywacji, aby robić to co teraz i wiele z nich powinnam tutaj przytoczyć. Ale jest jedna, która wywarła na mnie niesamowite uczucie satysfakcji i spełnienia. Napisał do mnie ojciec dziewczynki, która jest chora na raka i straciła nadzieję i siły na dalszą walkę o zdrowie. Nie widział już możliwości w jaki sposób motywować córeczkę do dalszych starań walki. Rak odebrał jego córeczce wszystko, uśmiech, szczęście i chęć do życia. Ale gdy pewnego dnia wszedł na oddział dziecięcej onkologii usłyszał znajomy śmiech – swojej córeczki. Siedziała na łóżku uśmiechnięta z moją książką w dłoniach (otrzymała ją od pielęgniarki) i powiedziała „tatusiu nie martw się, wszystko będzie dobrze, bo ja chce być taka jak Pani Karina, będę walczyła jak ona i też wygram!”. To recenzja, która jest dla mnie bardzo ważna, bo udało mi się pomóc i sprawić, aby zagościł uśmiech na twarzy dziecka, a nie ma nic ważniejszego od naszych dzieci.
Komu polecasz swoją książkę?
W mojej książce nikt nie znajdzie magicznej receptury na walkę z rakiem. Ani wytycznych, które powiedzą co robić krok po kroku, kogo się słuchać, a kogo nie, albo która metoda leczenia jest lepsza… Znajdzie natomiast wiarę w nas samych, że pomimo wielu przeszkód, gdy wydaje nam się, że gorzej być już nie może, że nie ma już ratunku i pomoc nie nadejdzie z żadnej strony, jesteśmy wstanie wstać, walczyć i wygrać. W książce pokazuję kierunek i drogę, że jest możliwe wyjście z każdej sytuacji. Mnie się udało i tym chcę się dzielić z moimi czytelnikami. Książka jest dla osób, które znalazły się na rozstajach dróg i myślą, że każda z nich jest ślepą uliczką. Zadaniem książki jest wskazanie kierunku, ale to od nas samych będzie zależeć czy odważymy się nim podążyć. Natomiast moim zadaniem jest wspierać wszystkich w podjęciu takiej decyzji. Proszę tylko swoich czytelników by uwierzyli, że rak to nie wyrok! Na nieszczęśliwą miłość, najlepsza jest nowa miłość! Bieda – Fortuna kołem się toczy! Zadaję więc czytelnikom pytania, czy są w stanie osiągnąć wszystko, czy są w stanie przekroczyć swoje granice, czy są w stanie zrobić to dla siebie, czy są w stanie tak jak ja, przejść przez piekło i nie stać się diabłem?!
Czy uważasz się za kobietę sukcesu? Co dla ciebie oznacza takie określenie?
Sukces ma wiele twarzy i możemy patrzeć z wielu stron na to określenie. Dla mnie miarą sukcesu nie są finanse czy sława. Moja książka jest dla mnie ogromnym sukcesem, symbolem wygranej walki z rakiem i wewnętrznej metamorfozy. Sukces to moja rodzina, którą stworzyliśmy z Piotrem, i o którą codziennie dbamy, nawet rozdzieleni tysiącem kilometrów i kilkoma strefami czasowymi. Sukcesem dla mnie są wszystkie osoby, do których dotarła moja książka i chociażby w małym stopniu odmieniła ich życie, albo pomogła podjąć trudne decyzje. To wszystko jest moim sukcesem, dlatego dla siebie – jestem kobietą sukcesu.
Jesteś też dowodem na to, że kobieta to wcale nie „słaba płeć”, a wręcz przeciwnie! Co chciałabyś przekazać naszym czytelniczkom?
Kochani, jak już wspominałam – rak to nie wyrok! Jest akcja, jest i reakcja. Nie wolno nam się poddawać, bo wtedy stracimy wszystko. A nigdy nie wiemy jak silni jesteśmy, dopóki bycie silnym nie stanie się naszym jedynym wyjściem. W życiu każdemu z nas przychodzi o coś walczyć. Jedni walczą jak ja, z chorobą, inni z bezprawiem, złamanym sercem, biedą… Ale dopóki żyjemy „mamy tę moc, by wejść na szczyt i odmienić los”. Nikt za nas życia nie przeżyje, więc trzeba samemu ruszyć d*pę z kanapy i zawalczyć o siebie, o swoje życie, o swoje marzenia. Nie wiemy czy będzie nam dane „jutro”, a jesteśmy kowalami własnego losu, więc nigdy nie traćmy czasu na to, by pokazać światu, ale zwłaszcza sobie – na co nas stać! Nigdy nie odkładajmy na później bliskich nam osób. Życie jest piękne, ale czasami nie dostaje się go za darmo. Ja swoje życie wygrałam, nie wiem na jak długo, ale przecież nikt tego nie wie. Przeszłam przez piekło, a urodziłam anioła. Jestem oszpecona, a jednak szczęśliwa. Jestem kaleką (jak to mnie nazywają), a jednak żoną marynarza gdzie często muszę mieć jaja w domu, gdy Piotr jest na morzu. Da się wygrać życie… Trzeba tylko tego chcieć i na tyle siebie kochać, by stanąć do walki. Amen! By być teraz w miejscu i sytuacji, w której obecnie jestem, musiałam sporo za to zapłacić, ale gdy patrzę na swoją śliczną córeczkę Laurkę, gdy czuję miłość Piotra… z pełną świadomością powiem, że było warto walczyć! Zawsze warto walczyć jak i wierzyć. W życiu nic nie mamy za darmo, więc nie ma sensu za szybko rezygnować z marzeń, gdy góra wysoka do ich spełnienia. A w życiu nie ma nic lepszego od uczucia, kiedy możemy sami przed sobą przyznać – było ciężko, ale cholera, dałam radę!
O czym marzysz?
Jedno moje marzenie właśnie śpi koło mnie, gdy piszę te słowa, a drugie jest na środku oceanu spokojnego. Moje marzenie jest wtedy, gdy wiem, że stoję na swoich dwóch własnych nogach. Ale powtarzam zawsze, że marzenia się spełniają, a cuda zdarzają, więc jak każdy inny człowiek marzę o przyziemnych rzeczach. Marzę, aby moja historia dotarła do wszystkich ludzi, którzy ją potrzebują i pomogła im podjąć walkę z przeciwnościami losu. Projektowanie odzieży, własny instytut dla kobiet, gdzie każda z nas znajdzie coś dla siebie. Marzę o kawiarni, gdzie ludzie będą się w sobie zakochiwać, marzę również o aktorstwie. Życie to film, a ja chyba potrafię grać, tego nauczyła mnie moja historia. To są takie moje małe marzenia…
Rozmawiała: Agnieszka Słodyczka (Jarząbek)
Tekst pochodzi z książki „Sukces jest Kobietą. Pasja, biznes, inspitacja”, 2017. Książkę w wersji PDF można nabyć tu:
Facebook
RSS