Gdy pandemia zamroziła jej branżę, zaczęła realizować nowe, jeszcze bardziej ambitne projekty. Już dziś ma pomysły na kolejne i determinację do ich wdrożenia. Wspiera ją mąż, z którym na co dzień rywalizują na desce kitesurfingowej.
Sprzęt medyczny to wyjątkowo wąska, ściśle wyspecjalizowana nisza. Jak znalazła się Pani właśnie w tej branży?
Na początku drogi miałam okazję pracować w firmach farmaceutycznych, jako przedstawiciel, ale zrozumiałam, że to nie jest totalnie dla mnie. Sprzedaż owszem, tylko nie w tej branży. Tak się zdarzyło, że dostałam się do Johnson & Johnson. Zaczęłam od sprzedaży drobnego sprzętu medycznego, ale miałam możliwość uczestnictwa w wielu szkoleniach, ponieważ akurat ta firma o rozwój pracowników bardzo dba. Do tego Johnson ma wielu świetnych przedstawicieli, więc miałam też od kogo się uczyć i wiele z tego wyniosłam. Już wtedy poczułam wewnętrznie, że tego właśnie dla siebie chcę.
To był okres, kiedy z mężem byliśmy świeżo po ślubie, obydwoje rozwijaliśmy się w swoich dziedzinach. Mam ten komfort, że szybko się uczę i już po kilku latach w Johnsonie wiedziałam, że na pewno nie będę chciała zostać tylko jako przedstawiciel regionalny. Chciałam zająć się szerszą perspektywą, czyli pracować ogólnopolsko. Miałam zresztą bardzo silne parcie do przodu, marzyło mi się bycie szefem w sensie korporacyjnym. Dlatego po Johnsonie szybko zaczęłam zmieniać firmy i stanowiska. Najpierw trafiłam do Barda, znanego ze sprzętu do zabiegów wewnątrznaczyniowych, co otworzyło mi możliwości częstych wyjazdów za granicę. To też było moje pierwsze zderzenie ze światem sprzętu medycznego poza Polską.
I jak wypadło „nasze podwórko”?
Pierwsze wrażenie: bardzo dużo nowości, cały czas wchodzą nowe technologie. Nie tyle Polska jest do tyłu, co rynek okazał się większy niż sądziłam. Jednak największe wrażenie zrobiła na mnie liczba pozyskanych kontaktów. Dzięki poznaniu wielu nowych ludzi zrozumiałam, że może różnimy się językami, a różne rynki mają swoje smaczki, ale tak naprawdę wszędzie na świecie specyfika pracy jest zbliżona. Z perspektywy ogólnopolskiej przeniosłam się na światową, złapałam szerszy ogląd tego biznesu.
Po Bardzie trafiłam do Boston Scientific, gdzie faktycznie już na całą Polskę zajmowałam się endourologią. Doświadczenie było bardzo ciekawe, ale niedługie, ponieważ dział totalnie mi nie pasował. Choć technologicznie sprzęt idzie w podobnych kierunkach, to na polskim rynku decyduje bolesny czynnik finansowy: jedna specjalizacja zabiegowa jest dofinansowana lepiej, a inna gorzej, z czego wynikają różnice w możliwościach i zapotrzebowaniu. Po jakimś czasie w Boston Scientific zderzyłam się również z problemem globalnej firmy, gdzie szef spoza Polski nie zna niuansów naszego kraju. A że endourologia była gorzej dofinansowana, możliwości rozwoju były bardzo ograniczone. Miałam wrażenie nie tyle stania w miejscu, co nawet regresu.
To moment kariery znany pewnie Czytelniczkom, w którym wiele osób nie wie, co dalej zrobić. Jak Pani z tego wyszła?
Jeszcze w Johnsonie miałam okazję pracować z neurochirurgami i w pewnym sensie poczułam „flow”. Do tego mówimy o jednej z wyższych specjalizacji medycznych. Tu są możliwości rozwoju, są pieniądze, więc jest miejsce na innowacje, a dla mnie – na sprzedaż sprzętu. Podobnie zresztą jest w chirurgii naczyniowej, którą poznałam w Bardzie. Wiedziałam więc, że czas na zmianę, miałam już swoje rozeznanie i trafiłam do ostatniej już firmy, amerykańskiej Penumbry, gdzie zajmowałam się sprzętem do leczenia tętniaków mózgu i udarów, również ogólnopolsko. To brzmi specjalistycznie, ale istotne było, że niezmiennie obracałam się w sprzęcie podobnego typu, wprowadzanym do naczyń krwionośnych. W Penumbrze nie zostałam długo i był to chyba pierwszy przypadek, kiedy doświadczyłam czegoś na kształt dyskryminacji ze względu na płeć.
Co się wydarzyło?
To była firma o płaskiej strukturze i obok mnie zatrudniono również kolegę, też na całą Polskę. Odpowiadaliśmy przed szefem w Stanach, który stamtąd nadzorował pracę. Znów wiele rzeczy nie stykało, ponieważ on nie znał lokalnej specyfiki, miał inne widzenie biznesu. Sytuacja była taka, że ja wykonałam „brudną robotę”, ale przy wyborze kto ma zostać, to właśnie mi podziękowano za współpracę.
Paradoksalnie więc, pierwszy taki przypadek spotkał Panią ze strony szefa z USA, nie z Polski.
Tak, ale oczywiście mechanizmy są takie same, po latach już to wiem. Z perspektywy czasu wiem także, że to była dla mnie najlepsza rzecz, jaka mogła się wtedy wydarzyć. Miałam wciąż bardzo duże parcie na dalszy rozwój i czułam już, że nie lubię mieć wyznaczanych odgórnie granic. Zresztą, już w Boston Scientific pojawiały się myśli o czymś swoim…
Mam nawet wrażenie, że już przy opowieści o Johnsonie pojawiła się nutka szukania niezależności.
Wtedy jeszcze tego nie czułam, czy może nie uważałam, że jestem w stanie. Z kim bym nie pracowała, wiele osób myślało o własnym biznesie, ale nikt nie wiedział, jak to zrobić. Ja, po zwolnieniu z Penumbry (dokładnie zresztą pamiętam ten dzień!) odbyłam dwie rozmowy telefoniczne w sprawie nowej pracy. Po odłożeniu słuchawki stwierdziłam, że nie jestem już w stanie opowiadać, co robiłam 10 lat temu. Już mi się nie chce. I tego samego dnia zadzwoniłam do kolegi z Włoch, który był dyrektorem sprzedaży w firmie robiącej sprzęt do chirurgii wewnątrznaczyniowej. Mówię mu: „słuchaj, chcę wziąć Twój sprzęt do dystrybucji”. Nie miałam wtedy dosłownie nic założonego, po prostu na słowo. Wiedziałam oczywiście, że tym telefonem się do czegoś zobowiązuję i zaczynam określoną pracę.
Ale i on musiał wiedzieć, że może Pani ten sprzęt do sprzedaży powierzyć.
Tak, jednak wtedy miałam już silną markę w terenie i swoją pracą miałam okazję pokazać, że wiem, co robię, a w dodatku to lubię. Na pewno miałam szczęście trafić na odpowiednie osoby, bo nie do każdego można ot tak zadzwonić. On przyjechał do Polski, ja zdążyłam założyć firmę, a mąż pomógł mi zabezpieczyć środki na sprzęt.
Później okazało się, że z tej partii nie sprzedałam dosłownie nic (śmiech). To był produkt z niską marżą, do przetargów. Ale ważne było, że zaczęłam działać jako ja. Jeździłam, zostawiałam wizytówki, prosiłam o zgłaszanie potrzeb. I, będąc w trasie do Poznania, dostałam telefon od znajomego o nowej metodzie operowania żylaków, która dopiero wchodzi na rynek. Robiła to jedna firma z Turcji, złapałam ich na Linkedinie, chłopak podjął temat i bardzo szybko przyjechał. Na spotkaniu – jak to czasami człowiek czuje – już wiedziałam, że będzie z tego współpraca. Turcy w ogóle są świetni w handlu, szybko nawiązują relacje, zresztą dlatego też on szybko przyleciał. Charakterologicznie okazał się bardzo podobny do mnie, z parciem na zrobienie biznesu. I poszło!
Wróćmy na chwilę do pierwszej, niesprzedanej partii z Włoch. Nie przyszło zwątpienie, że może to jednak nie to?
Nie, absolutnie. To nie były duże ilości i wiedziałam, że trzeba szukać kolejnego produktu. Mam takie poczucie, że skoro to mi się nie udało, to zamiast się poddać szukam czegoś, co będzie dla mnie odpowiednie. Natomiast poszedł już wtedy impuls: byłam pewna, że nie wracam do pracy na etat. Założyłam firmę i zaczęłam ją układać po swojemu. Zresztą: dlaczego moja firma nazywa się Arcus Medical? Ponieważ przez 15 lat zawodniczo strzelałam z łuku i to też jest mi bardzo bliskie.
Skoro jesteśmy przy łuku: czy ta dyscyplina pomaga rozwijać szczególnie istotne biznesowo cechy?
Ten sport mnie ukształtował i kocham go. W łucznictwie trzeba być coraz lepszym, każdego dnia. Może się oczywiście pojawić gorszy okres, ponieważ to sport techniczny i dąży się do pracy „jak maszyna”, a my jesteśmy tylko ludźmi. Ale dążenie do ciągłego doskonalenia jest wpisane w łucznictwo. Nie chodzi nawet o samą celność, a o technikę. Z kolei nawet z wypracowaną techniką trzeba pracować nad detalami. To jest sport, w którym każdego dnia trzeba pokonywać siebie (w pozytywnym sensie), być codziennie lepszym.
To by się faktycznie pokrywało z Pani ścieżką zawodową – stały rozwój, ciągłe doskonalenie. Nie ma rozpamiętywania i patrzenia wstecz. A czy są skoki na głęboką wodę?
Muszę się przyznać, że zdarza się. Na przykładzie sprzętu: ostatnio zaczęłam szukać wyposażenia do neuroradiologii zabiegowej. Sam sprzęt stanowi wyzwanie do zrozumienia, a do tego rynek jest zajęty przez największe firmy na świecie i nie zawsze da się rozepchać łokciami. Ale podejmuję takie próby, oczywiście patrząc na swoje możliwości. Dlatego zresztą poszłam też w drugą stronę, zakładając z mężem sklep internetowy z rajstopami uciskowymi.
Skąd ten pomysł? Związek z chirurgią naczyniową jest, ale to zupełnie inny rynek niż zaawansowany sprzęt medyczny.
Podstawą mojej działalności jest rozwijanie produktów na bazie kleju cyjanoakrylowego (jak kropelka – przyp. red.), czyli wracamy do wspomnianej współpracy z partnerami z Turcji. Na tym rynku w Polsce jest tylko Arcus Medical i globalna firma Medtronic, więc tu jestem już znana. Postanowiłam iść dalej i przed pandemią podpisałam umowę na współpracę z firmą z Singapuru, z którą wspólnie prowadziliśmy warsztaty dla lekarzy z leczenia tętniaków mózgu. Ekipa techniczna z Singapuru przyjechała do kliniki pod Wrocławiem, operowaliśmy wspólnie 14 godzin „ciągiem” i udało się to niesamowicie. Ale… wydarzyła się pandemia. To jest sprzęt trudny, wymagający szkolenia na miejscu, a z każdej strony zostaliśmy zamknięci. Ryzyko finansowe już poniosłam, wyłożyłam środki, a rynek zamarł. Nawet na nasze tradycyjne produkty zapotrzebowanie spadło, ponieważ fundusze przekierowano na walkę z pandemią. Mąż bardzo mi pomógł, ponieważ jest dobry w kalkulowaniu i szacowaniu potencjału konkretnych przedsięwzięć.
I tu pojawił się pomysł na sklep z rajstopami, ponieważ miałam sporo kontaktów z firmy od produktów uciskowych. Dawniej wydawało mi się, że to byłby krok wstecz, ale kolejne rozmowy z tą firmą sprawiły, że zmieniłam podejście. Dziś wydaje się, że sama też tego potrzebowałam, ponieważ sklep to jest otwarcie na klienta detalicznego, zupełnie inny model sprzedaży niż nasz szczelny, wąski krąg ludzi. A takie „zamknięte obiegi” w jakimś sensie ograniczają. Dobrze było zrobić „przeciąg” i złapać nową perspektywę. Zresztą, nie można bać się zrobić kroku w nieco inną stronę, ponieważ nie zawsze nasze plany spełnią się zgodnie z założeniami – życie czasem wskazuje nieco inną drogę.
Czyli decyzji o handlu detalicznym nie byłoby bez pandemii?
Mogłoby tego nie być, ponieważ wcześniej cały czas byłam w swoim ciągu i miałam co robić. Natomiast podczas pandemii pojawił mi się jeszcze jeden pomysł. Zamknięta w domu, przed komputerem, myślałam o możliwościach spożytkowania tego nietypowego czasu. Okres covidowy zbiegł się zresztą w czasie z opieką nad córeczką, więc po raz pierwszy byłam wolna od wyjazdów, miałam czas na przemyślenie wszystkiego.
Uznałam, że skoro znam rynek i wiem, jakie są plusy i minusy dostępnego sprzętu, to mogę stworzyć coś swojego, własnego. Znów wracamy do pierwszego partnera z Turcji, z którym jestem w kontakcie do dziś. Razem zaczęliśmy szukać podwykonawców dla konkretnych komponentów. Klej do zabiegów znaleźliśmy w USA, część elementów z Chin czy Turcji i z tego zrodził się projekt naszego nowego, własnego systemu, który chcieliśmy wprowadzić. Zaczęłam szukać możliwości pozyskania dofinansowania i złożyłam aplikację do Narodowego Centrum Badań i Rozwoju (NCBR). Pół roku siedziałam razem z pomagającą mi osobą nad projektem, a w nim znalazło się wszystko, wliczając własną linię produkcyjną, uzyskanie znaku CE i wprowadzenie produktu na rynek. Zebrałam zespół osób – głównie inżynierów – do wdrożenia projektu…
To brzmi jak ogromna praca, zupełnie w innej skali niż sukcesy opisane dotąd.
Tak, to było chyba największe wyzwanie zawodowe w moim życiu. Pod koniec miałam wrażenie, że mój umysł się przegrzewa. Później przyszło do obrony projektu i okazało się, że zabrakło nam jednego punktu. Byłam kompletnie wypluta, ale nie przyjęłam tego jako osobistego ciosu. Już podczas panelu w NCBR czułam, że nasza prezentacja może nie do końca trafiać do odbiorców. Że komunikacyjnie coś mogło nie zagrać. O pomysł i produkt byłam spokojna, ale coś trzeba było zmienić. Zasięgnęłam języka u innych specjalistów, głównie lekarzy, zgłaszających projekty do NCBR. I zrozumiałam, że czasami trzeba stawać ze swoim produktem po kilka razy, żeby przeszedł. Ponieważ poświęciłam na to tak wiele wysiłku, pracy i czasu, to nie odpuszczam. Obecnie szukam inwestora zainteresowanego wejściem w projekt. Sprawdzam, czy ten produkt w innym od zakładanego scenariuszu nie okaże się lepszy dla mnie. Wiem, że sporo mogę się nauczyć poprzez kontakt z instytucjami finansującymi takie inicjatywy. Jeśli ta ścieżka nie przyniesie pożądanego efektu, to wracamy do NCBR, już z dużo większą wiedzą. A przy okazji odkryłam, że ludzie potrafią być bardzo mili, zupełnie bezinteresowni. Dzwoni do nich obca w sumie kobieta i mówi: „Proszę Pana, ja mam taki produkt, proszę mi pomóc”. I pomagają! (śmiech)
A czuje Pani, że bycie kobietą w tym przypadku mogło pomóc? W końcu rynek medyczny to wciąż bardziej męskie środowisko.
Wiadomo, że od kobiet wymaga się inaczej niż od mężczyzn. Musimy „ładnie wyglądać”, czasami iść zawodowo na kolację i nie wszystko to do końca mi odpowiada. Zwłaszcza że interesy wciąż raczej robi się z mężczyznami, a kobieta musi się wykazać – udowodnić, że „ogarnia”. Ale, obserwując i ucząc się siebie, widzę sporo cech męskich. Oczywiście uwielbiam poczuć się kobieco, a jednak w interesach lubię „po męsku”. Mąż zresztą niedawno powiedział mi, że jestem jego najlepszym kumplem (śmiech). Oczywiście czasami to ciąży i wracam do ściśle kobiecej roli, ale też zupełnie inaczej czuję się odkąd jestem na swoim. Wcześniej, w sztywnych ramach korporacyjnych, rola była nadana z góry. Dziś jestem sobą, jedną z niewielu kobiet z własną działalnością na tym rynku. I, co też istotne, dzięki otrzymanej pomocy nie krępuję się już powiedzieć, że czegoś nie wiem.
To też istotne – umieć przyznać się do braków i zasięgnąć rady innych.
Teraz to nie problem sięgnąć po telefon i poprosić o pomoc, a nie zawsze tak było. To samo jest zresztą ze sprzętem, który wprowadzamy i którego muszę się uczyć. Na początku opierałam się głównie na znajomych, na kontaktach wypracowanych przez lata. Teraz, na przykładzie pończoch uciskowych noszonych po operacji żylaków, jeżdżę po lekarzach chirurgach i pytam, na jakie właściwości techniczne zwracać uwagę. W pewnym sensie teraz bardziej doceniam, że bycie kobietą może stanowić zaletę.
Niektórzy w drodze do sukcesu widzą tylko siebie. W Pani przypadku już po krótkiej rozmowie jest lista osób, którym Pani wiele zawdzięcza, począwszy od męża.
Samemu niczego się nie zrobi, nie ma tak (śmiech)! Nawet klientom zawdzięcza się wiele, zwłaszcza w moim przypadku. Przecież nie byłam dużą firmą z pakietem rozwiązań. Chodziłam po klientach i pytałam, czego potrzebują, a później ten produkt tworzyłam. Wszystkie techniczne aspekty, przygotowywanie oferty, nagrania z zabiegów, prezentacje – to też wymaga współpracy. W tej chwili mam wokół siebie najbliższy zespół pięciu osób. Oczywiście ich praca wymaga jakiejś koordynacji, ale to wciąż ogromne wsparcie.
A wejście na rynek produktów uciskowych, otwarcie się na klienta indywidualnego – jak się Pani w tym czuje?
Dobre pytanie. Na pewno uczę się. To, że właśnie rozmawiamy, jest elementem mojego wyjścia na zewnątrz, w pewnym sensie „ujawnienia się”. W pracy jestem na co dzień skupiona i metodyczna – nie potrzebuję pokazywać swojej działalności światu, tylko siadam i robię swoje. Więc to są nowe doświadczenia, ale z perspektywy czasu zdecydowanie uważam, że warto być dostrzegalnym. W końcu ja też jestem marką dla klientów, niezależnie czy indywidualnych, czy w przypadku tworzenia dużego produktu. Otwarcie sklepu z pończochami to też moje otwarcie i pewien początek. Chcę stworzyć platformę informacyjną, bazę wiedzy: jak leczyć żylaki, gdzie je leczyć, co po zabiegu, itd. Poza tym, już po wejściu w ten temat nasunęły mi się trzy kolejne pomysły, co można by zrobić. I, znając siebie, ja te rzeczy zrobię! Tylko w odpowiednim czasie, z odpowiednim zapasem energii.
O to też muszę spytać: jest Pani przecież młodą matką, mąż ma swoją firmę i również Pani potrzebuje, a tu ciągle nowe pomysły i kolejne wyzwania. Jak odnaleźć w tym wszystkim równowagę?
Kiedy Wiktoria pojawiła się w naszym życiu dwa lata temu, to cała organizacja się zmieniła. Wstawanie rankiem, plan zadań na cały dzień i sen po północy weszły nam w krew. Wcześniej chyba byliśmy troszkę rozleniwieni… (śmiech) Pracowałam oczywiście w swoim rytmie, ale teraz ta energia jest inna – jest fajnie, świeżo. Jeszcze upchnęłam treningi cztery razy w tygodniu. Całe szczęście, że tor łuczniczy mam koło domu. Dzięki temu w całym życiu zawodowym i rodzinnym mam te dwie godziny resetu dla głowy. Przed powrotem do treningów cały czas „komputer pracował” na najwyższych obrotach, myślałam tylko o Wiktorii, domu i pracy. Nie tylko dobrze mi to robi, ale mam poczucie, że po latach wróciłam do wnętrza siebie, mam swoje miejsce. Wiadomo, że nie wszystko da się idealnie zgrać w czasie, ale to kwestia priorytetów. Mąż jest zawsze pomocny z logistyką, córka z kolei cieszy się, bo nie ma nudy i ciągle jest coś nowego. Ja strzelam, ona jest obok na placu zabaw.
Rodzina brzmi jak dobrze naoliwiony mechanizm – wszystko się zazębia, jest też czas dla siebie. Ale też organizacja czasu na tym poziomie wymaga sporo dyscypliny. W dodatku praca również, bo nie może Pani zostać w tyle.
Z pracą problemu nie było, raczej to ja – jeszcze w czasach korporacyjnych – dostawałam sygnały, że za mocno cisnę, za dużo i za szybko. Miałam nawet z tego powodu poczucie wewnętrznego konfliktu, który łucznictwo świetnie wygasiło. Z kolei prowadzenie własnego biznesu uzmysłowiło mi, że trzeba mieć dwie rzeczy: elastyczność na zmiany oraz wyznaczony do realizacji cel.
Tylko jak ten cel zrealizować?
Mi bardzo wiele dała obserwacja świata wokół. Nie skupiałam się na sobie, tylko – jak wspomniałam przy okazji pracy w Bardzie – zauważyłam, jak bardzo otwarty i pełen możliwości jest świat. Nasze problemy czy wyzwania nie są jedyne, inni też je mają i warto się uczyć, jak działać. Ta szeroka perspektywa dużo u mnie zmieniła. Ale, szczerze mówiąc, ja to dążenie do celu chyba miałam zawsze.
Potwierdza to zresztą 15 lat z łukiem, a w ostatnich latach do tego odszedł jeszcze kitesurfing – skąd ten pomysł?
Kitesurfing pojawił się jako mój wyrzut do męża. Mówię: „słuchaj, mieszkamy w Gdańsku, trzeba to jakoś wykorzystać!” A że poznałam go, gdy jeździł na rolkach na rampie i ma ogólnie talent do sportu, to poszliśmy w sporty wodne. Decyzja była oczywiście wspólna. Akurat kitesurfing trzeba potraktować poważnie. Konieczny jest kurs, bo można sobie zrobić krzywdę. Mąż akurat załapał bardzo szybko i już po dwóch dniach lekcji zaczęliśmy pływać sami. Znamy siebie, do tego wzajemnie się podkręcamy, więc mu zawierzyłam. Kupił używany sprzęt, pojechaliśmy na Rodos i na tym pierwszym wyjeździe prawie się pozabijaliśmy. Zrzuciliśmy winę na sprzęt, kupiliśmy lepsze latawce i nie zraziliśmy się. (śmiech)
Dziś to już długa historia, bo chyba 9 czy 10 sezonów, ale miałam swoje kryzysy. Na początku ze sprzętem zdawałam się na męża i dopiero po paru latach ktoś mi powiedział, żeby spróbować innej, własnej deski do pływania. Deska „pode mnie” jest wielka jak stół, ale okazało się, że z nią pracują wszystkie właściwe mięśnie i w końcu poczułam pełną radość z tego sportu. Zresztą teraz pływa też mój brat, wciągnęliśmy w to znajomych, mamy zaprzyjaźnionego trenera i stało się to istotnym elementem życia. Wakacje zwykle planujemy też pod kitesurfing.
A skoro pływacie razem, to pojawia się rywalizacja?
Jasne! Mamy z mężem świetne sprzężenie zwrotne i nawzajem się motywujemy. Do tego stopnia, że ciężko było mi odpuścić. Jak Paweł pływał, to nie chciałam tylko siedzieć i patrzeć. Raz on, raz ja. Tyle że u mnie długi pobyt w wodzie kończy się infekcjami, głównie ucha. Więc musiałam się nauczyć robić większe przerwy, co nie było łatwe właśnie w związku z naszą konkurencją. Sytuację zmienił powrót do strzelania z łuku. Mam poczucie, że wróciłam do tego, co wewnątrz czuję i kocham. Dzięki temu mogę odpocząć od kitesurfingu. Zresztą, muszę odpuścić, bo mam 4 treningi tygodniowo i planuję starty, a po całym dniu pływania już bym łuku nie uniosła (śmiech). Teraz kitesurfing to bardziej rekreacja, razem z Wiktorią wiosłujemy sobie na supie (dużej desce – przyp red.).
Miałem właśnie spytać, czy jest już na desce miejsce dla córki.
Tak, cały czas jest z nami, we wszystkim. Może i ma 4 latka, ale pomaga ze sprzętem, uczy się. Kupiliśmy campera, żeby mogła sobie bezpiecznie odpocząć. Tak że wszystko robimy razem. Pakujemy sprzęt i śmiejemy się, że jak będzie wiało, to na deskę, a jak nie ma wiatru, to na strzelanie. Do tego jest mój brat, który doskonale się z mężem dopasował na wodzie i wzajemnie się motywują.
To chyba istotne, żeby mieć wokół ludzi, którzy pchają do działania?
Bardzo! Niejednokrotnie z kitesurfingiem było tak, że mi się nie chciało. Mąż budził mnie o 7:00 i oznajmiał, że samochód już spakowany. Wiktorię braliśmy w śpioszkach i w drogę! Z łukiem tego problemu nie ma, bo to zajęcie popołudniowe, ale też kończę pracę tak, żeby zdążyć przed zmrokiem. Dla mnie łuk jest tym, czym dla męża deska. Dziś ja jestem w Warszawie, on zaprowadził Wiktorię do przedszkola i od razu poszedł pływać.
I jednocześnie obydwoje macie swój wentyl, żeby ten codzienny stres trochę zszedł. Zwłaszcza kiedy ponosi Pani niemałe ryzyko w działalności, nie tylko w trakcie pandemii.
Im więcej rozmawiam z ludźmi, tym bardziej widzę, jak wielu nie zdecydowałoby się na pójście moją ścieżką właśnie przez ryzyko. Zresztą, dotyczy to biznesu w ogóle, to nie jest dla każdego. A my z mężem śmiejemy się, że po prostu tak funkcjonujemy. To on mnie nauczył pewnych rzeczy. Z domu byłam nauczona, że „kupkę” odłożonych pieniędzy trzeba mieć, nie wychodzić za mocno poza bezpieczne granice. A z nim zrozumiałam, że można zaryzykować i to może się opłacić.
I tu wchodzi COVID-19, czas dla ludzi niebojących się ryzyka i zmian.
Mi pandemia kompletnie zakłóciła płynność, pewne rzeczy mi zabrała. Ludzie nie mieli pieniędzy na zabiegi z użyciem naszego sprzętu, na dbanie o siebie. Ale faktycznie to uruchomiło głowę w innych obszarach. Bez tego pewnie nie miałabym możliwości usiąść i pomyśleć. Pewnie też nie zdecydowałabym się na udział w projekcie Sukces Jest Kobietą, bo byłabym w ciągu zawodowym, zupełnie gdzie indziej…