O podróży w Himalaje marzyłam od dziecka, choć były to marzenia trochę abstrakcyjne. Czytałam z zapartym tchem o wysokogórskich wyprawach ludzi, którzy wydawali mi się herosami o nadprzyrodzonych mocach i myślałam, że to niemożliwe, by w Himalajach stawiać stopy na tych samych ścieżkach, którymi chodzą ONI. Himalaje wydawały mi się czyś niemożliwym dla zwykłego człowieka.
Gdy po raz pierwszy przyjechałam do Katmandu, nagle okazało się, że mogę zjeść śniadanie w tej samej knajpce, w której przed wyruszeniem w góry jadają oni, usiąść na ich ulubionej kanapie w kawiarni, że w sklepie ze sprzętem turystycznym na Thamelu mogę kupić to, co było z nimi na ośmiotysięczniku i zostało tutaj, by móc służyć następnym. Przekonałam się też, że Himalaje to nie tylko niedostępne szczyty, ale też niezliczone kilometry tras trekkingowych dla każdego. Zanim jednak wyruszyłam na himalajskie szlaki pozostałam na kilka dni w Katmandu, bo jest w nim co robić, bo warto się zaaklimatyzować i wreszcie dlatego, że trzeba załatwić formalności związane z pozwoleniem na trekking.
Katmandu, nawet przed tragicznym trzęsieniem ziemi, które dotknęło je w kwietniu 2015 roku, na pierwszy rzut oka wyglądało tak, jakby właśnie nawiedził je jakiś kataklizm. Na wpół zrujnowane domy, chaos i zgiełk sprawiają, że jedni je nienawidzą, a inni w całym tym szaleństwie dostrzegają coś ulotnie romantycznego, co sprawia, że nie potrafią się od tego uwolnić i tęsknią za tym, gdy na dłużej opuszczą te strony.
Miasto znajduje się pod wpływami dwóch głównych kultur: hinduistycznej i buddyjskiej, co przejawia się w różnym charakterze zabudowy i atmosfery jego różnych części. Obie kultury są bardzo żywe, a związane z nimi religie mają licznych praktykujących wyznawców, dlatego odwiedziny w miejscach kultu zapewniają autentyczne emocje i nie mają nic z charakteru wizyty w skansenie. Chyba każdy turysta w Katmandu odwiedza położony na wzgórzu zespół świątyń Swayambhunath zwany Świątynią Małp, skąd rozciąga się wspaniały widok na całe ogromne miasto, wielką buddyjską stupę Bodnath czy wpisaną na listę UNESCO zabytkową dzielnicę Patan, stanowiącą odrębne miasto. Największe wrażenie wywiera jednak miejsce dla hinduistów najświętsze, a dla ludzi spoza ich kręgu kulturowego szokujące – Paśupatinath Mandir, gdzie niemal codziennie odbywają się ceremonie żałobne i płoną stosy, a w okolicy roi się od hinduskich świętych, zaklinaczy węży i handlarzy sprzedających bajecznie kolorowe farbki. Takie miejsce kontrastów.
Zupełnie inne jest Królestwo Bhutanu, położone wśród gór państwo wyjątkowe po wieloma względami, zwane biednym krajem bogatych ludzi albo krajem szczęśliwych ludzi. Jest jednym z najsłabiej rozwiniętych gospodarczo krajów na świecie, ale pod względem duchowym rozwiniętym szczególnie. Jest krajem, w którym na każdym kroku spotykamy się z ogromną dbałością o kulturę i tradycję bazującą na buddyzmie i religiach tybetańskich. Sama surowa przyroda roztacza tu mistyczną aurę, w którą naturalnie wkomponowują się zagubione wysoko w górach buddyjskie klasztory i świątynie. Kilka dni spędzonych w tym maleńkim kraju dostarcza tylu wrażeń, że wyjeżdżając czujemy się, jakbyśmy tam spędzili całkiem spory kawałek życia.
Trekking w Nepalu to wrażenia zupełnie odmienne od tych z hałaśliwego i zatłoczonego Katmandu. Gdy tylko opuścimy tętniącą życiem Pokharę, z której przy ładnej pogodzie można podziwiać majestatyczny, ośnieżony wierzchołek Annapurny, zagłębimy się w ciszy i majestatycznej przyrodzie. W Pohkarze panuje atmosfera relaksu, odpoczywają tu ludzie po pełnych wrażeń ratingach i trekkingach i stąd wyruszają na szlaki. Na szlaku ciszę od czasu do czasu przerwą dźwięki lokalnej muzyki lub odgłosy natury, lekko rozjaśni ją szum rzeki lub tupot kopyt mułów niosących na swoich grzbietach niewyobrażalne ilości wszelkich towarów, ale himalajski trekking to przede wszystkim wrażenie ciszy i obcowania z majestatem olbrzymich gór. Adrenaliny dostarczają zawieszone nad głębokimi na stalowych linach przepaściami mosty kołyszące się pod wpływem naszych kroków, ale o ile pierwsze przejście jest ogromnym przeżyciem, o tyle każde kolejne wydaje się łatwiejsze, aż w końcu zupełnie przestajemy je zauważać.
W mijanych wioskach panuje spokojna, nieco senna atmosfera, w każdej wiosce jest co najmniej jeden „teahouse”, gdzie można napić się herbaty, przy czym w wielu miejscach herbatą jest to, co gospodarz pełną garścią zerwie za domem i zaleje wrzątkiem, a herbata z cytryną to zalany wrzątkiem kwasek cytrynowy z ewentualnym dodatkiem jakiegoś zielska. Co do samego zielska, to nie jest niczym niecodziennym rosnąca sobie dziko tuż przy ścieżce albo w restauracyjnym ogródku marihuana. Po prostu sobie rośnie, jest niczyja i u mieszkańców nie wywołuje żadnych emocji. W wioskach ludzie żyją prosto i radzą sobie na różne zaskakujące sposoby. W większości domów jest bieżąca ciepła, a nawet bardzo gorąca woda – bojlerem jest blaszana, pomalowana na czarno beczka umieszczona na dachu. W słoneczne dni woda jest naprawdę gorąca, w pochmurne system nie działa. Energię słoneczną można wykorzystać nawet do zagotowania wody – w jednej z wiosek w dolinie Marsyangdi, na podwórzu jednego z domów widziałam niesamowite urządzenie: wykonane domowym sposobem zwierciadło paraboliczne, w którego ognisku znajdowała się podstawka na monstrualnych rozmiarów czajnik. Urządzenie w nieprawdopodobnie szybkim czasie zamieniało lodowatą wodę w całkiem przyzwoity wrzątek, któremu jeśli coś brakowało do stu stopni Celsjusza, to wyłącznie z powodu wysokości, a nie niedoskonałości systemu grzejnego.
Podążając w górę mijamy kolejne piętra roślinności. Opuszczamy zielone tereny o ciepłym i wilgotnym klimacie, gdzie w niektórych rejonach można podziwiać malownicze tarasowe uprawy ryżu. Im wyżej, tym krajobraz bardziej surowy i tym bliższe wydają się ośnieżone szczyty ośmiotysięczników. Wydaje się, że jeszcze dzień wędrówki i będą na wyciągnięcie ręki, ale po dniu, dwóch i trzech nadal są niedostępne.
Po trekkingu powrót do Katmandu wydaje się być powrotem do domu. To właśnie zniewalająca magia tego miasta: brudne, zrujnowane, hałaśliwe i chaotyczne, ale ma w sobie to coś, co nie pozwala o nim zapomnieć.
Trasa wyprawy z Adventure Club zaczyna się i kończy w Katmandu, a wiedzie przez Bhutan – Paro z położonym w pobliżu słynnym klasztorem buddyjskim Tygrysie Gniazdo, Thimphu, Punakhę, z powrotem do Nepalu, gdzie z Pokhary wyruszamy na kilkudniowy trekking po himalajskich szlakach – również tych, którymi czasami podążają do baz himalaiści. Bo wędrówka nawet na najwyższe szczyty rozpoczyna się przecież w dolinie.
Szczegółowy opis tej popularnej wśród klientów Adventure Club trasy, informacje o kosztach, świadczeniach, terminach i sposobie zgłaszania się można znaleźć na: http://www.adventure-club.eu/wyprawy/wycieczki-azja/bhutan-nepal
Tekst i zdjęcia: Anita Doroba