Choć mamę zapewniała, że nigdy nie będzie księgową, dziś jest twórczynią innowacyjnej firmy rachunkowej. Droga do sukcesu TaxToday okazała się przewrotna, ale skuteczna. A na tym nie koniec!
Droga zawodowa zaczęła się od samorządu, ale biuro w urzędzie zamieniła Pani na swoje biuro rachunkowe. Dlaczego w administracji nie wyszło?
Dominika Kolmaga-Nowak: Po prostu poszłam na praktyki do urzędu i zobaczyłam, jak tam jest (śmiech). Poczułam tę tonę papierologii, poznałam wewnętrzne układy pomiędzy pracownikami i uznałam, że w takiej hierarchii nie chcę w ogóle uczestniczyć. Nie chciałam się ścigać z kolegami i koleżankami w walce o uznanie naczelnika czy awans. Chociaż proponowali mi po stażu – to było jeszcze na drugim roku licencjatu – zostanie w urzędzie, to odmówiłam. Przytłoczyło mnie nie tylko kumoterstwo i struktura, ale ogrom papierologii. Drukowanie wszystkiego, nawet każdego maila, potem wkładanie go do segregatora, archiwizowanie i opisywanie.
Kto jeszcze drukuje maile?!
Niestety, do dziś drukuje choćby Wilanów. To jest katastrofalne – całe piętra i piwnice zawalone segregatorami. Cały nacisk na bycie eko, na ograniczenie niepotrzebnych procesów i co? Nic. A przecież można z powodzeniem archiwizować w chmurze, to jest dostępne. Do tego proces wydawania decyzji, gdzie wszystko musi podpisać kilkanaście osób… załatwienie prostej sprawy potrafi zająć kilka dni. Zrobienie czegokolwiek z petentem było prawie niemożliwe.
Brałam udział w pierwszej edycji budżetu partycypacyjnego w Warszawie, badałam go i o nim właśnie pisałam pracę licencjacką. I to byłoby OK, gdyby nie mój smutny wniosek, że nasze miasto nie jest na to gotowe. Na pewno nie w takiej skali, w jakiej zostało wprowadzone. Obywatele dostali za dużo pieniędzy i w efekcie teraz realizowane są choćby projekty jak instalacja kamer na ostatnim piętrze Pałacu Kultury i Nauki, żeby obserwowały gniazdujące tam orły. A telebimy z transmisją pokazują to mieszkańcom. Więc pytam, dlaczego mieszkańcy mają na to wydawać 200 tys. zł?
Pani zdaniem nie powinni?
To nie sam wydatek jest zły, ale fakt, że te pieniądze skądś pochodzą: obcinane są wydatki na szkoły, na drogi, chodniki. Orły mają kamery, ale w jednej ze szkół okna dalej przeciekały – taka sytuacja faktycznie była. Jako społeczeństwo nie mieliśmy odpowiedniej edukacji i dostaliśmy narzędzie, z którego nie korzystamy dobrze. Więc jest pula 20 milionów – bo tyle było w pierwszej edycji – i ktoś chce ławeczkę pod blokiem, ktoś wybieg dla psów, itd. Jeśli takie wydatki sprzyjają lokalnej społeczności, to jasne, ale to tak nie działa. Wygrywają ci, którzy mają szerokie poparcie, np. duże „zasięgi” w mediach społecznościowych, a nie ci, których pomysły mają największą wartość. W jaki sposób społeczność osiedla ma coś wywalczyć, jeśli inicjatorzy są z tym sami, a inne projekty mają za sobą kluby sportowe czy media? To miasto powinno do wszystkich z komunikacją dotrzeć, przedstawić projekty. To wszystko bardzo dało mi do myślenia, razem z tym drukowaniem maili, układami – taką bzdurologią, jak to sobie nazwałam, która niszczy kreatywność, każe się podporządkować. I wiedziałam już, że to nie jest moje miejsce. Licencjat dokończyłam, swoje wnioski zawarłam, obroniłam i opublikowałam. Niestety, praca trafiła do władz Warszawy. (śmiech)
Rozumiem, że wnioski nie wzbudziły ich entuzjazmu?
Delikatnie rzecz ujmując. W dodatku praca była adresowana do konkretnych osób o konkretnych nazwiskach, ponieważ jej częścią były wywiady z różnymi urzędnikami, którzy od strony formalnej czuwali nad budżetem partycypacyjnym.
Czyli już na studiach zaczęła Pani sobie robić wrogów w urzędach Warszawy. Nie było myśli o autocenzurze?
Trochę tak, ale z drugiej strony dlaczego? Mamy wolność słowa i mam prawo dojść do swoich wniosków, skoro umiem je poprzeć argumentami. Poza tym uważam, że trzeba edukować społeczeństwo. Zawsze miałam w sobie taki pierwiastek, że chciałam przekazywać ludziom, co powinni wiedzieć o tych rzeczach w ich otoczeniu, o których nie mają pojęcia. A naprawdę są takie rzeczy. Czy to w kwestii prawa i księgowości, czy budżetu partycypacyjnego.
Budżet obywatelski powinien być solidnie obramowany prawnie, a my dostaliśmy dwie strony regulaminu i jazda. Co ja miałam z tym zrobić jako stażystka – bez planu, bez oddelegowanych pracowników? Organizację tego zepchnięto na osoby już zatrudnione, które miały sporo własnej pracy, a dostały nowe i niezrozumiałe obowiązki. W dodatku pierwsze głosowanie było na kartkach, nawet skrzynie były podrabiane, a niektóre projekty napisane tak, że tylko jeden konkretny wykonawca mógłby je zrealizować. Pierwsza edycja z 2015 roku nie powinna była się wydarzyć.
Jak bardzo Pani nie lubią za taki wniosek?
Z całą pewnością nie zostałam polubiona (śmiech)! Zawodowo nie oberwałam, w żadnym razie. Ale mój licencjat dalej w urzędach jest, nawet wiem od koleżanek z Żoliborza, że jest oprawiony na półce. Zdarzyło mi się też kilka miesięcy temu, że student UW napisał do mnie na Instagramie, czy mogłabym mu udostępnić moją pracę, bo on bada tę sprawę obecnie i chciałby porównać, powołując się na moje autorstwo. Więc ten licencjat jakoś sobie jeszcze żyje…
Wnioski są przygnębiające, ale – z drugiej strony – mało który absolwent pamięta w ogóle swoją pracę licencjacką, a co dopiero mógłby powiedzieć, że miała jakiś wpływ na świat!
Tak miałam z pracą magisterską napisaną na prawie, drugim kończonym kierunku po samorządzie. Nawet nie jestem w stanie odtworzyć tytułu. To było z kolei przetworzenie różnych książek i innych źródeł. Ale, za to, studia prawnicze dały mi pierwszą wiedzę i w pewnym sensie zajawkę do tego, co robię dzisiaj. Obecnie piszę jeszcze jedną pracę magisterską, już na Koźmińskim. I widzę po sobie, że traktuję to inaczej, choć wybrałam kierunek, który bardzo mi się przydaje w pracy – zarządzanie w marketingu. Na pewno jestem już innym człowiekiem, w innym miejscu, ale ciągle się uczę.
I chyba każda z tych nauk w jakiś sposób procentuje, choćby dzięki świadomości, że urząd to nie miejsce dla Pani.
Tak, to jest olbrzymia nauczka. Przede wszystkim utwierdziło mnie to, że nie jestem schematycznym człowiekiem. Bardzo wiele osób potrzebuje ram zadaniowo-czasowych, żeby sprawnie działać. A ja jestem osobą, która na widok grafiku, kalendarza, harmonogramu albo schematu zadania, mówi zwyczajnie „nie”. W urzędzie – ponieważ do tego wykorzystuje się stażystów, skoro grafików nie ma – ktoś kazał mi przygotować plakat. Nie mogłam go ułożyć sama, tylko od razu dostałam informacje, co gdzie ma na nim być, jakie kolory mają być użyte. Ja tak nie umiem! (śmiech)
Na pewno dało mi to do myślenia na tyle, że koniecznie musiałam znaleźć dla siebie inną ścieżkę w dalszej edukacji. Zdecydowałam pójść na wydział prawa, na prawo finansowe, i… nie mam pojęcia, co mną kierowało! Zdawałam maturę rozszerzoną z polskiego, z filozofii, kochałam literaturę, więc skąd ten kierunek? Chyba uznałam zwyczajnie, że w finansach zawsze znajdę trochę lepszą pracę. Poza niechęcią do pracy w administracji publicznej nie miałam wtedy jeszcze zupełnie pomysłu na siebie. Jako studentka dorabiałam w restauracjach, wiadomo, ale dostałam też pracę w PZU i tam zrozumiałam, że wielkie korporacje też nie są dla mnie. Dosłownie po jednym dniu rzuciłam to, po prostu nie przyszłam nazajutrz.
Czyli podobnie jak w urzędzie?
Nigdy w życiu, już wolałabym wrócić do urzędu! Te korpoludki toczące się na ósmą, te mundurki, te śniadanka w lunchboksie, przerwa na kawusię, przerwa na lunch, przerwa na papieroska, a dla niepalących na siku. Wszystko przeliczane co do minuty – odbicia, wejścia, wyjścia, spóźnienie 5 minut to praca o 5 minut dłużej. Kompletnie nie dla mnie. Jestem za wolnością słowa, wyrazu i ubioru, ale też pracy. Jeśli trzeba, mogę pracować ciągiem 20 godzin, ale jak nie potrzeba, to robię sobie po prostu wolne i mogę nie pracować. Natomiast, kiedy korporacja zleciła mi pierwszego dnia pierwsze zadanie, to stwierdziłam „O nieee! Ja tego nie będę robić”.
Jakie to było zadanie?
To było obdzwonienie klientów i zadawanie im pytań z rozpiski. Oczywiście otrzymałam informację, że rozmowa jest nagrywana, że kierownik będzie podsłuchiwał moje rozmowy i je weryfikował. Czyli co – powiem coś inaczej niż w formułce i z tego będą wyciągane konsekwencje? Zresztą, codziennie otrzymuję takie telefony, więc wiem doskonale, że to niewdzięczna praca. A ja potrzebuję pola do działania dla swojej kreatywności. Wtedy sobie radzę, adaptuję przestrzeń pod swoje potrzeby. Czasami to wymaga trochę czasu, innym razem robię coś dosłownie pod wpływem chwili – ale to musi być moja decyzja. Dokładnie tak było z moją firmą, która powstała z dnia na dzień, a później wyrosła na coś zupełnie innego niż planowałam na początku. Sama sobie wytyczam cele, sama nad sobą muszę panować i wtedy działam najlepiej. Efekt jest taki, że dziś mam już 4 firmy i nieźle sobie radzę. Oczywiście przyszedł COVID, a z nim problemy zdrowotne i zamiast „bardzo szybko” pewne rzeczy dzieją się „powoli”, ale dzieją się.
Co to znaczy, że firma stała się czym innym niż miała być? Chodzi o reakcję na potrzeby rynku?
To po pierwsze. Po drugie, to reakcja na moją świadomość tych potrzeb. Kiedy zakładałam TaxToday, to zaprosiłam do współpracy Tomka – człowieka, którego znałam i z którym współpracowałam w poprzedniej pracy w fundacji związanej z inkubacją przedsiębiorczości. I my z Tomkiem… strasznie się nie lubiliśmy, ponieważ pracowaliśmy w sprzecznych ze sobą działach. Ja reprezentowałam interes klientów, a Tomek pracował w windykacji. W dużym skrócie: byłam opiekunem klienta, ale też wstępnym działem księgowym. On z kolei wysyłał klientom ponaglenia, więc gryźliśmy się niemiłosiernie, nawet na swój widok źle reagowaliśmy. Ale kiedyś wyszliśmy razem na spacer – on palił, ja nie. Obeszliśmy wspólnie Stadion Narodowy, bo tam była siedziba. I okazało się, że w sumie wiele rzeczy nas łączy. Więc, kiedy już „przepuściłam przez swoje ręce” jakieś 700-1000 startupów i uznałam, że nauczyłam się wystarczająco dużo, powiedziałam Tomkowi: „Chodź, założymy swoją firmę!”.
Jaki był ten pomysł, który się nie sprawdził?
Plan był taki, żeby TaxToday stało się platformą internetową z kursami dla przedsiębiorców. Mieliśmy ich edukować, jak założyć firmę, jakie podatki się płaci, co z ZUS-em, optymalizacją i tak dalej. Konwencja miała być przyjazna, nawet żartobliwa. Motywem przewodnim każdego kursu miało być jedno zwierzątko. Ja byłam białą kotką w czerwonym kapelusiku i nazywałam się Taxmasterka, jakkolwiek by to nie brzmiało (śmiech). Miało to być wyraziste i zapamiętane, nawet pofarbowałam włosy na czerwono, pod kolor. Zaprosiliśmy jeszcze parę osób i zaczęliśmy nagrywać. Bez przygotowania, bez kamery, jakimś telefonem, aparatem – takimi pseudo narzędziami. Nie mieliśmy bladego pojęcia, jak to zrobić. Brakło nam przeszkolenia, możliwości finansowych, profesjonalnego planu i montażu. Niestety, firma już była i musiała na czymś zarabiać. A że miałam już wstępne doświadczenie w księgowości, to szybko przeszłam kurs doszkalający i zaczęliśmy przyjmować klientów na obsługę księgowo-podatkową. Łącznie z założeniem działalności, z doradztwem. Oczywiście zaprosiliśmy księgową z solidnym stażem, żeby oferować odpowiednią jakość, a sami zaczęliśmy przyciągać ludzi. Bardzo przydały się kontakty z czasów pracy w fundacji, bo wiele z tamtych startupów przyszło do nas i jesteśmy razem do dzisiaj. A skoro to zaczęło się kręcić, to przestaliśmy udawać, że umiemy produkować filmy i wzięliśmy się za to, na czym się znamy! Tomek zaczął się dalej szkolić z księgowości, zatrudniliśmy kolejną osobę i poszło.
Czyli reakcja rynku wytyczyła drogę. Ale co TaxToday miało do zaoferowania, czego jeszcze nie było?
Rynek nas pochłonął z uwagi na to, że stworzyliśmy usługi dla młodych firm i startupów, dla nowych pomysłów – czy innowacyjnych, czy na przykład częściowo finansowych ze środków publicznych. Pomagamy rozliczyć dotacje czy granty, a wiele zwykłych biur rachunkowych tego nie znosi. Zresztą, w Polsce wciąż działa wyobrażenie, że księgowe to są starszawe już panie w okularach, z segregatorami, jeszcze z kalkulatorem. U nas jest prosto, redukujemy ilość papierów, co miesiąc wysyłamy precyzyjne rozliczenia.
Kiedy przyjmujemy firmy już działające na rynku, to zwykle są zdziwieni, że pracujemy w taki sposób, że takie rzeczy dostają. Że my im mówimy z miesiąca na miesiąc, jaki był przychód, dochód, koszty. Do tego rozbijamy i w przypadku spółek czyścimy im konta księgowe. Robimy regularnie to, co inne biura robią raz w roku albo w ogóle, czasem tylko na żądanie klienta. A u nas to po prostu jest. Przede wszystkim, klient ma nas zawsze pod telefonem, jesteśmy w ciągłym kontakcie. Jeśli ktoś do nas przechodzi, to często pierwszą reakcją jest zdziwienie, że do nas można się od razu dodzwonić. Zdarza się, że klient rozmawiał z poprzednią księgową raz, przy podpisaniu umowy…
Aż mnie korci, żeby się przenieść, całkiem poważnie.
Zapraszamy, mamy specjalne stawki dla mniejszych przedsiębiorców (śmiech)! Naszą misją nie jest zdarcie z kogoś kasy. Czyli: ktoś zakłada spółkę i nagle ma 500 zł netto za zaksięgowanie wyciągu bankowego na 19 groszy z tytułu opłat za konto. Skoro ktoś mówi 500, to wtedy my mówimy 100. W końcu też kiedyś startowaliśmy i jeśli ktoś się dopiero rozpędza, to możemy podpisać umowę na kwartał czy na pół roku, żeby dać czas na rozbieg i potem przejść do pełnych stawek. To podejście się opłaca, klienci je doceniają i zostają z nami. Nie mieliśmy takiej sytuacji, żeby ktoś po tym półroczu chciał odejść, bo klienci widzą jakość obsługi i ją doceniają. To jest to, co odróżnia nas od 95% biur rachunkowych.
Dziś to brzmi, jak świetny i dokładnie zaplanowany model biznesowy, ale powstał trochę z przypadku.
Zdecydowanie. To była odpowiedź na zapotrzebowanie, a na podstawie obserwacji obsługiwanych klientów zbudowaliśmy obraz kolejnych potrzeb. Tu nie było „prawidłowych” analiz przed założeniem działalności, sprawdzenia rynku. Jak na ironię, ponieważ o tym uczę ludzi, żeby najpierw zbadali sytuację. Byłam na niejednym szkoleniu, gdzie mnie tego uczono. Później sama szkoliłam i wszystkim tłukłam do głów, że należy zweryfikować, sprawdzić, ułożyć model biznesowy i mnóstwo innych rzeczy. A kiedy przyszedł mój moment… w ogóle się nie zastanowiłam. Po prostu poczułam, że to jest ta chwila: albo coś robię, albo znowu pójdę pracować dla kogoś.
Czyli to był w pewnym punkt zwrotny?
Tak, to był moment, w którym wiedziałam już, że nic więcej z etatu nie wyciągnę. Czułam ogromne zmęczenie, ponieważ nawet „u kogoś” w pewnym momencie pracowałam po 18 godzin – 9 w biurze i 9 w domu. Ci klienci nie byli nawet moi, ale musieli być obsłużeni. Więc było przepracowanie, była frustracja, były spory. Musiałam coś zrobić, klasyczny wybór „teraz albo nigdy”.
Decyzja wydaje się świetna, ale księgowość w Polsce nie jest łatwym kawałkiem chleba.
Niestety, prawo podatkowe i ustawa o rachunkowości zmieniają się bardzo często, czego klienci nie lubią, nie akceptują, buntują się. Zresztą, cała sprawa Polskiego Ładu – klienci na nas wyładowują swoją frustrację, bo to my ich informujemy o zmianach. W dodatku to może oznaczać podniesienie cen za usługi, ponieważ będzie trzeba zatrudnić kolejne osoby. Mam obawy, że w dłuższej perspektywie skończy się to odpływem przedsiębiorców do innych krajów, gdzie prowadzenie działalności będzie zwyczajnie prostsze i stabilniejsze.
Klienci się buntują? Znam to dobrze – na samą myśl o nowych przepisach włos mi się jeży.
Bo Polska potrzebuje nie tylko przedsiębiorców, ale w ogóle edukacji o przedsiębiorczości. W tej kwestii sytuacja jest skandaliczna, a dzieci powinny się uczyć już w podstawówce, gdzie tam w liceum! Zresztą, pamiętamy doskonale przedmiot o nazwie „podstawy przedsiębiorczości”, u mnie z panią od chemii uczącą nas rozliczać PIT na papierze. Przez dwa lata zrobiliśmy biznesplan dla agencji matrymonialnej… I nagle potem człowiek idzie na studia, dostaje PIT-11 i robi wielkie oczy! Młodych trzeba uczyć o obowiązkach podatkowych, ale i o możliwościach. Z małych rzeczy, otaczających nas na co dzień, można zrobić pomysł na biznes. Naprawdę da się nauczyć dzieci, jak założyć firmę i zarabiać pieniądze. Tylko trzeba to wprowadzić. Dziś zajmują się tym organizacje edukacyjne, ale my nie zastąpimy szkoły, nie mamy takiego wpływu. Musimy sobie wypracować własny schemat działania, żeby jakakolwiek szkoła nas przyjęła i żeby chciała z nami porozmawiać. Ja jestem w stanie nawet za darmo zrobić takie warsztaty, tylko niech te dzieci się uczą i wiedzą, jakie mają możliwości. Tu gra idzie nie tylko o polską młodzież, to jest w interesie nas, osób już aktywnych zawodowo. Bo my musimy za lat 20-30 od kogoś dostać emerytury. Jak to zrobić bez przedsiębiorców?
Ma Pani bardzo analityczny umysł, Mało kto umie w kilku zdaniach wyjaśnić Polskę…
(śmiech) Analityczny umysł jak najbardziej, jednak w swojej pracy staram się skupiać na ludziach, nie na papierach. Tabelki, wykresy – jasne, ale kontakt z klientem jest najważniejszy.
I to jest przełamanie schematu, bo o księgowej nie myśli się jako o kimś, z kim chce się w ogóle rozmawiać. Jeśli ona dzwoni, to są kłopoty. Jeśli do niej się dzwoni, to ze swoim kłopotem, którego się zresztą nie rozumie.
A to naprawdę nie są jakieś bardzo skomplikowane rzeczy. Obliczenia, odliczenia, podstawy opodatkowania – tu jak najbardziej trzeba mieć aktualną wiedzę. Natomiast sama zasada podatku dochodowego czy VAT jest bardzo prosta. A jednak wciąż nie mamy świadomości, który podatek zapłacimy po założeniu działalności; czy jesteśmy osobą prawną, czy fizyczną. To są podstawy podstaw, ale my jako społeczeństwo douczamy się na własną rękę, a nie jesteśmy uczeni. Mówiąc absolutnie serio, na każdych studiach innowacyjność i przedsiębiorczość powinny być obowiązkowe. Program powinien być aktualizowany co roku, uwzględniając zmiany rynkowe i aktualne możliwości. Powiem więcej – studiowałam prawo finansowe i nie miałam tam nawet pół słowa o tym, jakie podatki płaci przedsiębiorca! Dostałam ustawę:, a potem „masz, ucz się, czytaj, odpowiadasz z przepisów. Nie umiesz zanalizować przepisu? Pała!” Czy to na tym powinno polegać? Ja po tych studiach dostałam pierwszy PIT i sama się zastanawiałam, jak go rozliczyć, autentycznie. Już pracowałam, ale przy pierwszej deklaracji VAT-owskiej myślałam, że osiwieję. Dalej nie miałam tej świadomości. Dopiero praca z klientami, potwierdzanie z doradcami finansowymi, nauczyły mnie w tym pływać. Dziś wiem, że nasi klienci są bezpieczni i to, co dzieje się w naszej firmie, to jest suma naszych doświadczeń.
Słuchając tego wszystkiego trudno uwierzyć, że ta firma powstała do spółki z dawnym „antagonistą” z pracy, miała tworzyć filmy szkoleniowe, a teraz nie tylko działa, ale wręcz hula w księgowości. Do tego przełamuje stereotypy. To naprawdę dużo!
A na tym nie koniec! (śmiech)
I o to chciałem zapytać – o plany na przyszłość. Tylko czy plany będą dalej aktualne za 3 miesiące, jeśli życie podyktuje co innego?
Tego mnie nauczył zeszły rok, że plany warto mieć, bo głowa cały czas pracuje i szuka nowych rozwiązań. Ale z drugiej strony wiemy, że są czynniki zupełnie niezależne. Na przykład, z narzeczonym zaczęliśmy organizować warsztaty fotograficzne dla kobiet i akurat w dniu pierwszego czy drugiego spotkania ponownie nas wszystkich zamknięto. Może do tego wrócimy, ale trzeba to było odłożyć. Mamy swoje plany wydawnicze związane z książką bądź kalendarzem kobiecym i opisaniem sukcesów kobiet, nie tylko polskich. Bardzo bym też chciała wrócić do szkoleń w formie stacjonarnej, bo te internetowe mnie wykańczają. Studia zdalne bardzo sobie chwalę jako pracująca studentka, ale jako wykładowca – to jest zupełnie inna energia niż na sali. Jeśli uczelnie wrócą na stałe do trybu stacjonarnego, to jedziemy dalej, a jeśli nie – zostaną mi Teamsy, których nie cierpię, bo nie ma tam „prawdziwych ludzi”. Inne są interakcje, inna jest dynamika, a efekt takiego zdalnego szkolenia jest w dużej mierze nieznany. Szkoda, bo czasami ludziom brakuje bardzo podstawowej wiedzy i nie trzeba wcale wiele, żeby zainteresować ich prowadzeniem firmy, nauczyć ich tego. Ba, moi studenci na zajęciach stacjonarnych uczą się ze mną księgować. Nawet mój narzeczony przez 25 lat fotografowania migał się od założenia firmy, a teraz ją prowadzi. Mało tego, ma spółkę, bo okazało się, że to nie jest trudne.
COVID powywracał nam życia, czasami bardzo dosłownie, a jak wpłynął na TaxToday?
Zmiany pomogły nam przeorganizować pracę na tyle, że jesienią 2021 znaleźliśmy się na poziomie finansowym, na jakim chcieliśmy być. Do tego wyrabiamy się z pracą, możemy sobie pozwolić na wolne. Ten rok pandemii dał nam rozpęd do świata online, przekonaliśmy się do różnych narzędzi i wypracowaliśmy sobie system pracy z klientami, który pozwala nam zachować całą komunikację w jednym miejscu. Oni mają do tego dostęp, my mamy dostęp, więc wszystko jest poukładane i nic nie ginie. Wiemy, co jest zamieszczone, co jest w toku, dzięki czemu możemy księgować szybciej i zaczęło nam to przyspieszać. Mogę chyba powiedzieć, że już czas na nowe pomysły…
A do tego udało się uciec przed sztywnymi ramami, biurokracją i rutyną, czyli „bzdurologią” panującą w urzędach i korporacjach.
Jestem niezwykle dumna z tego, że jesteśmy biurem rachunkowym, które się w miarę możliwości odformalizowało. Nie ma mundurka narzucanego przez korporację czy administrację publiczną, jesteśmy elastyczni w stosunku do siebie i do klientów. Oczywiście to nie zmienia faktu, że wszystkie dokumenty mamy, komunikacja mailowa płynie, a formalności względem urzędów jest wciąż sporo. Jednak pod siebie, pracowników i klientów jesteśmy ułożeni dobrze. W taki sposób, że możemy uważać się za silną konkurencję dla innych, że to nas wyróżnia. Nie tylko zapraszamy i opowiadamy, że u nas jest inaczej, ale po prostu jest inaczej. Mamy już ponad 200 klientów na stałe i kilkadziesiąt firm, które przechodzą do nas w 2022, bo przestaliśmy już przyjmować w trakcie roku, jeśli ktoś miał księgowość gdzie indziej. Oczywiście są klienci zdesperowani, gotowi zapłacić nawet trzykrotnie więcej, byle nie czekać do końca okresu obrachunkowego. I to trochę mnie na początku dziwiło.
Wygląda nie tyle na chęć, co desperację w poszukiwaniu zmiany.
Tak, ale też niektóre biura rachunkowe postępują nie do końca tak, jak powinny postępować. Czasami biura powstają, ponieważ ktoś uznał prowadzenie księgowości za proste, ale nie ma wykształcenia, kursów i doświadczenia. Później rodzą się problemy, bo szybko się okazuje, że na niektóre sytuacje takie biuro przygotowane nie jest. Wyprowadziliśmy na prostą kilkanaście firm, które miały potężne problemy. W tym momencie są już na bieżąco, mają pełną kontrolę i wgląd, nie muszą się tym martwić.
To z kolei musi dawać też osobistą satysfakcję.
Tak! Tym bardziej trudno uwierzyć, że naprawdę to wszystko było zupełnie nieplanowane. Moja mama, która pracuje w księgowości, strasznie się ze mnie śmieje. Mówiłam, że nigdy w życiu nie chcę robić tego, co ona robi. Po prostu zapierałam się rękami i nogami. No i co robię? (śmiech)
Ale to też nie do końca to samo, księgowość gna do przodu, o czym zresztą Pani firma doskonale świadczy.
Oczywiście, mama pracuje w firmie ze sztywnymi, utrwalonymi zasadami. Jak jej czasami pokazuję nowości, to krzywi się, że to dla niej nieporozumienie. I jest to zupełnie naturalne. Wcale nie tak dawno nie było jeszcze w ogóle komputerów, pracowało się na papierze. Nie każdy się w tym odnajduje i tu wracamy do problemu braku edukacji: kto ma starszych pracowników tego uczyć? Dostają stanowisko i mają się dostosować. Jak? Czym? Przez ostatnich 50 lat świat poszedł maksymalnie do przodu i wciąż przyspiesza. Trzeba się przyzwyczaić, że wiele rzeczy można zrobić łatwiej, szybciej i też taniej online. Ale jeśli ktoś, dla przykładu, prowadzi całe życie firmę budowlaną i rzadko w ogóle siada za biurkiem, to maile czy skany mogą okazać się niepojęte. Brakuje edukacji, ale też to obrazuje, że nie można się bać zmian i cały czas trzeba się rozwijać.
À propos rozwoju, czy przy okazji rozbudowy kadrowej TaxToday łatwo Pani przyszło oddelegowanie części obowiązków?
Na początku miałam z tym problem. W ogóle, problemem było dla mnie zatrudnienie pierwszego człowieka. Długo się zbieraliśmy do wprowadzenia pierwszej nowej osoby. Szukaliśmy kogoś, komu moglibyśmy wszyscy zaufać i ten pierwszy etat był problemem. Zwyczajnie nie mieliśmy wprawy w zatrudnianiu. Ja może miałam jakieś doświadczenie jako manager zespołu, szef działu, ale to było co innego. Oczywiście brałam udział w rekrutacji, ale to prezes zatrudniał. A teraz ja byłam tym prezesem (śmiech). To ja musiałam uwierzyć, że ktoś będzie za mnie wypełniał obowiązki tak dobrze, jak bym to robiła osobiście. Mało tego, nie jestem przecież księgową z wykształcenia, więc przyszło mi zatrudniać osoby o wyższych kompetencjach ode mnie i nie było to łatwe.
Ale po pierwszym razie już poszło?
Pierwszy raz to była wpadka (śmiech)! Drugi raz to też była wpadka, zdecydowanie. Wydawało nam się, że zatrudnienie starszych osób, ze znacznie większym doświadczeniem, będzie dobrym krokiem, ponieważ więcej się od nich nauczymy. Nic bardziej mylnego, ponieważ różnica pokoleniowa nie działała na niczyją korzyść. My woleliśmy coś zrobić w Excelu, oni na kalkulatorze. Poza organizacją pracy też nie do końca się dogadywaliśmy, ponieważ była różnica wielu lat. Za którymś razem, gdy szukaliśmy kadrowej, pojawiła się u nas Natalia, która pracuje do dzisiaj i jest to mój najlepszy pracownik na świecie. Cały zespół jest świetny, ale Natalię uwielbiam, bo zdjęła z nas bardzo duży ciężar, we wszystkim możemy jej zaufać i wiemy, że zrobi to z taką starannością, z jaką coś powinno być zrobione. Z innymi docieranie szło szybciej lub wolniej, ale takie są już realia. Zresztą, przyszedł COVID i z niektórymi musieliśmy się pożegnać, bo branże obrywały, a z nimi i my. Na szczęście moment krytyczny mamy już za sobą.
A przed sobą ma Pani inny kluczowy, już znacznie przyjemniejszy moment życia: ślub.
Tak wyszło (śmiech). Znamy się z Rafałem już 10 lat. Poznaliśmy się na konferencji, którą ja współorganizowałam, a jego przyprowadziła jedna z prelegentek. Zresztą, mówiła wtedy o budżecie partycypacyjnym, od którego zaczęliśmy rozmowę. A że Rafał obiecał zrobić za darmo zdjęcia na konferencji studenckiej, to oczywiście powiedziałam „super!”, lepiej sobie tego wymarzyć nie mogłam. Zapamiętaliśmy się, a że słuchamy podobnej muzyki, to łapaliśmy się na różnych koncertach. Zresztą, konikiem Rafała jest fotografowanie muzyków jazzowych i sama poszłam na jego warsztaty fotograficzne nad Wisłą, więc przewijał się w życiu. Długo jako znajomy, aż przyszedł COVID. Akurat w dniu ogłoszenia pandemii kupiłam mieszkanie i zaczynałam remont. W jego trakcie wstawiłam relację na Instagramie, że jestem zarobiona…
Czyli dla Pani tych zmian wraz z pandemią przyszło znacznie więcej niż dla innych.
Dzięki remontowi nie doświadczyłam zresztą kompletnie pierwszego lockdownu i dopiero później zrozumiałam skalę ograniczeń. Remont robiliśmy we dwójkę z tatą, więc pracy było sporo. Rafał spytał, dlaczego się nie nudzę jak inni i zaoferował pomoc, bo nie wiedział już, co z sobą zrobić. Branża fotograficzna cała przecież stanęła, rządził hashtag #zostańwdomu, więc stwierdziliśmy z tatą, że w tych niepewnych czasach pomoc się przyda. Później przyszła refleksja, że „gdzie ja artystę fotografika ciągnę do remontu?!”, ale przyjechał i pomagał nam dzielnie. Ja zresztą nauczyłam się przy okazji gipsowania i później jemu w rewanżu całą łazienkę zagipsowałam. A Rafał przyjechał na remont i potem po prostu zostaliśmy już razem (śmiech). Nie pomyślałabym wcześniej, że nasze światy się połączą: tu fotografia, tam księgowość. Ale też uzupełniamy się – on jest bardziej bałaganiarzem, ja muszę mieć porządek. Niekoniecznie z charakteru, ale jestem alergikiem, więc musi być czysto.
W sumie razem jesteście więc stosunkowo niedługo, ale pierwszy wspólny projekt już zorganizowaliście, nawet jeśli COVID zatrzymał go w trakcie.
I był w tym potencjał, obecnie z konieczności przygaszony, bo musieliśmy wstrzymać nad nim pracę. Wziął się stąd, że do niedawna nienawidziłam zdjęć, a rok temu zadzwoniła do mnie Dagmara z propozycją wzięcia udziału w sesji Sukces Jest Kobietą. W dodatku na Harleyu, a nienawidzę motocykli. Parsknęłam jej w telefon, a jednak zgodziłam się. Do motocykli dalej się nie przekonałam i raczej nie przekonam, bo uważam je za niebezpieczne i straciłam bliską osobę w wypadku. Więc tu trauma została. Ale do sesji doszło, nawet położyłam się na motorze.
Żeby mnie przygotować, wcześniej Rafał zrobił mi moją pierwszą sesję zdjęciową. Do tego momentu miałam dosłownie 5 zdjęć i uważałam, że nie potrzebuję więcej. Ale on mnie przekonał. Co więcej, pokazał mi, że moje myśli wychodzą na zdjęciach, że uśmiech nie jest naturalny. Zajęło nam to kilka godzin, ale wyłapał takie momenty, kiedy byłam zupełnie naturalna. Oswoił mnie z obiektywem, choć było to dla mnie wyjście daleko poza strefę komfortu. Dziś kolejne sesje to już czysta przyjemność, mimo że jeszcze dzień przed zdjęciami z Harleyem byłam po prostu chora i chciałam to wszystko odwołać.
Rafał przekonał mnie, że warto, wyjaśnił mi wiele rzeczy i stwierdziłam, że takich dziewczyn jak ja jest na pewno znacznie więcej. Dziewczyn, które nie znoszą, boją się i też potrzebują przełamania. Okazało się, że wśród moich klientek są chętne, którym się to przyda. Powstał plan warsztatów „To ja”. Miało być jednorazowo po 10 kobiet, które najpierw ja „szkolę”, a później Rafał robi im zdjęcia. Chciałam im opowiedzieć o swojej przemianie, o obawach, ale też o kwestiach uniwersalnych. W końcu każdy z nas ma jakieś wyobrażenie siebie, które często może być rozbieżne z tym, co widzimy na zdjęciach. Więc jest w tym sporo nauki samoakceptacji, wyrazu, dobrego postrzegania siebie. I w sumie udało nam się to zorganizować, ale musieliśmy zamiast warsztatu umawiać się na sesje indywidualnie. Przez to nie było mowy o spotkaniu dla wszystkich uczestniczek, o networkingu, który jest ważnym elementem. Dziewczyny oczywiście ze zdjęć były zadowolone i przekonały się, że warto zaufać wizji fotografa. Fajnie było patrzeć na rozwijające się przed obiektywem uśmiechy. To doświadczenie zostało i myślę, że do tematu wrócimy.
Ja z kolei chciałbym wrócić do kwestii szkoleń i kotki Taxmasterki, która faktycznie zapadła mi w pamięć (śmiech). Co prawda nie w tej roli, nie takimi środkami, ale mimo wszystko TaxToday daje chyba klientom sporo wiedzy, którą chcieliście przekazać na starcie…
Los trochę inaczej pokierował naszą drogą, ale tak – klienci wciąż dostają coś od nas i mogę powiedzieć, że jesteśmy spełnieni w roli edukacyjnej. Aczkolwiek to jeszcze nie jest to, co chodzi mi po głowie. Wspominałam o szkoleniach w formie stacjonarnej, ale są formy, których chcę jeszcze spróbować, jak live na Facebooku. Takie nagranie zostaje, można zobaczyć je w dowolnej chwili, jest do niego dostęp. Marzę też, żeby te szkolenia miały formę regularną, ale to wymaga czasu i planu. Tematy muszą być ciekawe dla przedsiębiorców i dobrze przekazane. Żeby to nie były tylko cyferki w Excelu, żeby pozwalało lepiej zrozumieć i planować działalność. Planów nam nie braknie!
Facebook
RSS