Nazywane są „piranias” – dzieci ulicy. Grają, śpiewają, sprzedają cukierki i wszystko, co można sprzedać, prostytuują się, starając się w ten sposób zarobić na życie i utrzymanie rodziny. Niektórzy dołączają do gangów. Nieliczni trafiają pod skrzydła Jacka Klisowkiego, który od kilku lat prowadzi w Limie – stolicy Peru – dom dla dzieci, którymi nie ma się kto zająć
Rano śniadanie – wcześniej wspólnie przygotowane, wyprawka do szkoły, po powrocie nauka czytania, odrabianie lekcji. Czasami wagary. Później, po powrocie ze szkoły – wspólne gotowanie obiadu i wspólne jedzenie. Sprzątanie, spanie, śniadanie, etc. Zwykłe dla nas czynności dla dzieci wychowanych na ulicy w Peru to codziennie przygoda, z którą nie miały wcześniej do czynienia. Podobnie, jak poczucie tego, że ktoś się tobą opiekuje, że masz swoje miejsce, do którego możesz wrócić. Niewiele jest takich miejsc dla najbiedniejszych dzieci w Limie. Jedno jest dziełem Polaka – Jacka Klisowskiego.
Nieistniejące
Dla mieszkańców, lokalnych władz są już niejako elementem krajobrazu, wpisują się w całość, której nikt zdaje się nie zauważać, nikt też nie chce jej naprawiać, bo nie ma na to pomysłu. Pieniędzy. Chęci. Potrzeby.
Dzieci ulicy najczęściej zajmują się drobnymi przestępstwami, wciąga je narkotykowy biznes, wyłapują lokalne gangi. Przemoc, głód, brutalne traktowanie, niepewne jutro – to codzienność dla tysięcy dzieci i nastolatków w Ameryce Południowej. Wyrasta tam już trzecie pokolenie ludzi, których domem jest ulica.
Lima na mapie ubóstwa i narkotykowego biznesu w Ameryce Południowej zaznacza się bardzo wyraźnie. Miasto rozrasta się w niewyobrażalnym tempie. Wbija się w ostatnie doliny i dociera do zboczy Andów. Tam powstają ubogie dzielnice – slumsy. Kwitnie mafijny handel gruntami, rośnie bezrobocie i bieda, rządzą gangi. Kilka tysięcy dzieci musi żyć na ulicy, bo nie ma dla nich innego miejsca. Wiele z nich nie ma domu, żadnych dokumentów, niechciane, nikomu niepotrzebne, prawie nie istnieją. Nie mają prawa do opieki zdrowotnej, szkoła i nauka pozostają w sferze marzeń.
Dzieci rodzą kolejne dzieci i tak powstają kolejne pokolenia żyjące w niewyobrażalnym dla Europejczyków ubóstwie. Nastoletnie matki, często już z dwójką dzieci, młode dziewczyny w ciąży wąchające klej by nie czuć głodu czy zimna, brud, choroby, przemoc. To codzienność.
Wybór mają niewielki. Mogą sprzedawać wspomniane cukierki, grać i tańczyć na ulicy, kraść albo dołączyć do gangu. Często wchodzą w świat dziecięcej prostytucji, która tutaj nikogo nie dziwi. Sposób na zarobienie Ne bułkę, jak każdy inny.
– Największym ich zmartwieniem, największym wyzwaniem, to, czym zajmują swoje myśli i na co nakierowują wszystkie swoje działania jest to, by przetrwać do następnego dnia – tłumaczy Jacek Klisowski, który takimi właśnie dziećmi zajmuje się już od dziesięciu lat. Od prawie sześciu lat prowadzi w Limie, w dzielnicy Chorrillos, dom dla kilkunastu chłopców w różnym wieku. Finansuje go głównie z własnych pieniędzy. Razem z nim pracuje tam kilku wolontariuszy z Peru i z Polski.
Wolontariusz
Jacek z niespotykaną pasją oddaje się opiece nad dziećmi. Wcześniej pracował na ulicy jako streetworker. Dlatego teraz, gdy pojawia się w miejscach, gdzie spotykają się dzieci, od razu go rozpoznają i rzucają się na szyję. – One po prostu potrzebują miłości, której nie miały w domach, bo tym domem często jest ulica – wyjaśnia.
Dlatego właśnie powstał Dom Ayllu Situwa. Stworzony z zaangażowania i serca wolontariuszy i streetworkerów pracujących na ulicach Limy. Jego pomysłodawca, Jacek Klisowski przyjechał z Polski do Peru jako kleryk kombonianin. Misjonarzem nie został, ale pokochał dzieci ulicy, wśród których pracował i między innymi dla nich postanowił zostać w Peru.
– Spędziłem w Limie kilka lat i zrozumiałem, że doraźna pomoc nie wystarczy. Miałem do czynienia z dziećmi żyjącymi na ulicy, w gangach, bez przyszłości. Takich, które nie mają żadnego schronienia. Postanowiłem więc, z pomocą dobrych ludzi, stworzyć miejsce, do którego te dzieci będą mogły pójść. Tak powstał dom Ayllu Situwa – wyjaśnia Polak.
Początki
– To nie chodzi o to, żeby włazić tym dzieciakom w życie z buciorami. Tak nie można, tak się nie da i w taki sposób niczego się nie osiągnie – mówi o swojej codzienności Jacek.
Dobrze pamięta swoje początki w Peru. – Nigdy wcześniej nie byłem sobie w stanie wyobrazić takiej biedy, ubóstwa, takiego wykluczenia. Mogę powiedzieć, że to była taka bolesna metamorfoza. Po czterech latach pracy w charakterze streetworkera, wolontariusza, kumpla, zdecydowałem, że trzeba zrobić coś więcej. Ta praca była 24 godziny na dobę, trzeba było być przygotowanym na to, że telefon może zadzwonić o każdej porze i trzeba będzie pojechać komuś pomóc. Pierwszym etapem mojego pobytu w Limie był etap poznania świata dzieci ulicy. Na początku jest ciekawość, ale ciekawość połączona z chęcią. Chęcią pomocy. Zmiany. Zaczynasz pojawiać się na ulicy, poznawać dzieciaki, rozmawiać z nimi. A one tego potrzebują. Zaczynają cię też poznawać, zaczynają ci ufać, otwierać się, opowiadać o sobie, o swoim życiu, o swoich marzeniach. I okazuje się, że w tej biedzie, mają swoje marzenia – wspomina. – Pamiętam taką sytuację, kiedy, pewnej nocy, pojechaliśmy do szpitala. Leżał tam kilkunastoletni chłopiec z raną postrzałową klatki piersiowej. Przywiozła go jakaś kobieta. Pierwsze pytanie lekarzy dotyczyło tego, kto zapłaci za opiekę nad nim… Siedzieliśmy tamtej nocy z moim przyjacielem Włochem, również pracującym na ulicy z ubogimi dziećmi i chyba wtedy to było dla mnie takie pierwsze mocne doświadczenie tamtych realiów.
Polak podkreśla, że trudno jest nam sobie wyobrazić warunki, w jakich dorastają i wychowują się dzieci, które znalazły schronienie w jego domu. – W Peru jest tak, że biedni ludzie nie mają prawa do niczego. Nie masz ubezpieczenia, nie masz dokumentów, nie masz pieniędzy, nie możesz liczyć na opiekę lekarską, na cokolwiek. Nie istniejesz. Nikogo nie obchodzisz. Często widziałem, jak biedni, młodzi ludzie umierali przed szpitalem. Nikt się nimi nie zajmował. Za kradzież kromki chleba czy zegarka, zdarzało się, że chłopcy siedzieli kilka lat w więzieniu…
Nie praca
Widziany oczyma Europejczyka, dom Jacka Klisowskiego to dom jak wiele innych – z telewizorem, pralką, obowiązkami i przyjemnościami. Ale dla chłopców, których sytuacja zmusiła do życia na ulicy, to często jedyna szansa na lepsze dziś i jutro. Jedyna szansa na normalność, na życie, poczucie, że jest miejsce, w którym ktoś czeka i ktoś się o nich troszczy.
– To nie jest praca. To moje życie od kilku lat. Razem gotujemy, jemy śniadania, pracujemy, cieszymy się i czasami smucimy. Na co dzień pomagają mi wolontariusze z Polski i Peru, bo pracuję, żeby móc utrzymać dom. I powiem tylko, że pracując, nawiązując kontakty z ludźmi biznesu, odkrywam, że w wielu z nich tkwi dobry potencjał i chęć pomagania innym. Wystarczy go tylko dostrzec i w kimś obudzić – opowiada Jacek Klisowski.
Co jest niezwykłego w tej pracy? – Małe chwile. To, że ktoś podejdzie i uściśnie ci rękę. Albo, że małe dziecko jest przez kilka minut najszczęśliwsze na świecie, bo może wykąpać się w gorącej wodzie. I zjeść ciepły posiłek. I nie musi przed nikim uciekać. Takie proste rzeczy dla nas, Polaków, a okazuje się, że wcale nie są oczywiste dla wielu ludzi – tłumaczy. – Dzieciaki to moje życie, a praca to praca, którą wykonuję regularnie. Ona jest potrzebna, żeby spełnić moje i czyjeś marzenia – podkreśla Jacek.
Całe życie
Przez kilka lat przez dom prowadzony przez wolontariuszy przewinęło się kilkunastu młodych chłopaków. Jedni znaleźli pomysł na życie poza ulicą, inni na nią wrócili. Tak tu bywa, nigdy nie ma gwarancji, że komuś uda się pomóc. Za każdym razem, przy każdym dziecku, można jedynie się starać i próbować, z całych sił, najmocniej, jak się da.
– Tu nie ma miejsca na pracę od – do. Na przedmiotowe podchodzenie do kogokolwiek. Trzeba być szczerym i prawdziwym, na każdym kroku. Bo dzieciaki, w którymi się pracuje, mają instynkt. Potrafią wyczuć, jeśli ktoś jest nieprawdziwy, udaje. Dlatego trzeba taką pracę czuć, a nie wykonywać – tłumaczy Jacek. – No i trzeba się liczyć z tym, że nie zawsze będzie „sukces”. W przypadku dzieci, z którymi pracuję, nie można podchodzić do tego w sposób: „ja ci pomagam, daję szansę, daję pieniądze na edukację, wyciągam się z getta, więc musisz się starać i być mi wdzięczny”. To tak nie działa. Jeśli pomagasz i dajesz szansę, dajesz ją danemu dziecku, nie sobie. I możesz jedynie mieć nadzieję, że to dziecko będzie na tyle silne, że z niej skorzysta. Ale musisz też mieć świadomość, że może mu się nie udać i że w pewnej chwili wróci na ulicę. I nic nie będziesz w stanie z tym zrobić.
Do domu Jacka trafiają dzieci, które oddają mu pod opiekę matki, często nie mające środków na utrzymanie wielodzietnej rodziny. Ale zdarza się, że dzieci przychodzą też same. Tak, jak dziesięcioletni Elvis. Chłopiec chciał innego, normalniejszego życia, nie tego, które wciąga na ulicy. Chodzi do szkoły muzycznej, z którą płaci osoba, której nie zna – Rafał z Krakowa. Mężczyzna co miesiąc przesyła pieniądze na edukację młodego Peruwiańczyka. Obiecał pomoc aż do skończenia studiów przez Elivisa.
– Jeśli będziemy dostawać pieniądze tylko doraźnie, na jednorazowe przedsięwzięcie i działanie, nic nie zmienimy, tego jestem pewien. Potrzebna jest długofalowa, regularna pomoc, żeby wyciągnąć te dzieciaki z ulicy, żeby nauczyć je życia, zasad, tego wszystkiego, czego my uczymy się naturalnie w domu, w szkole, w społeczeństwie, w którym żyjemy – mówi Jacek Klisowski.
Aneta Zadroga
W artykule wykorzystano materiały i reportaże Darka Zalewskiego, zrealizowane dla stacji TOK FM.
Facebook
RSS