W ciągu kilku lat ze spokojnego miasteczka stali się zakładnikami gangów, zginęło kilkadziesiąt osób. Wszystko zmieniło się jednego dnia, gdy kobiety wyszły na ulicę. Mieszkańcy zabarykadowali miasto, wyrzucili dotychczasowe władze i zaczęli życie od nowa.
Cherán to małe miasteczko na południowym zachodzie Meksyku, ponad 400 kilometrów od stolicy. W dolinie osiedla, pola i sady, a na stromych wzgórzach gęsty last. Mieszka tu ok. 20 tysięcy ludzi, przedstawicieli rdzennego ludu Purépecha.
Od ponad 500 lat żyli w zgodzie z naturą, zwłaszcza w dbałości o lasy otaczające miasto, ponieważ lokalne wierzenia uznają drzewa za niemych, dostojnych sąsiadów i wymagają szacunku dla nich. Tradycyjnie, gdy ktoś ścinał tu drzewo, wcześniej musiał wyjaśnić roślinie, dlaczego potrzebuje materiału, czemu drzewo posłuży, a następnie wyrazić wdzięczność za to, że dzięki ofierze drzewa będzie mógł lepiej żyć.
Zakłócony spokój
Ta piękna, niemal poetycka rzeczywistość skończyła się jednak bardzo boleśnie. Ponieważ Purépecha prawie nie wycinali drzew rosnących wokół nich, stan Michoacán okazał się atrakcyjnym łupem dla organizatorów nielegalnej wycinki. W dużych miastach budulec był drogi, tutaj niemal nie podlegał handlowi.
Okazją do wejścia na teren miasta były wybory z 2007 roku. Wybrano wówczas mało popularnego burmistrza, który zdobył ledwie 2 tysiące głosów i nie miał zaufania mieszkańców. Przez miasto zaczęły przejeżdżać wypełnione drewnem ciężarówki. Mieszkańcy zgłaszali nielegalne karczowanie, ale policja – według ich relacji – nie robiła nic.
Uciszenie krytyki
Proceder okazał się tak lukratywny, że wkrótce postanowiła się na nim dorobić również zorganizowana przestępczość. Weszli w układ z karczownikami: płacicie nam myto od każdej ciężarówki, a my w zamian za to uciszamy ludzi, którzy będą stawać przeciwko wam. W ciągu zaledwie kilku lat powierzchnia lasów wokół miasta skurczyła się o 70, a według niektórych szacunków nawet 80 procent!
Wielu liderów społeczności podnosiło głos przeciwko procederowi. Niektórych znajdowano zabitych, ale większości do dziś nie odnaleziono. Liczba ofiar sięga 50, głównie mężczyzn. Kobiety były z kolei najczęściej gwałcone, choć i wśród nich są ofiary. Gangi zbierały też haracze od sklepikarzy i przedsiębiorców, trzymając całą społeczność w strachu. Doszło do tego, że mieszkańcy – nie mając oparcia w lokalnych władzach i policji – zwrócili się o pomoc do prezydenta kraju Felipe Calderóna, który zapowiedział wysłanie wojska do walki ze zorganizowaną przestępczością. Ale ani jeden żołnierz do Cherán nie dotarł. Docierały za to kolejne puste ciężarówki, które wyjeżdżały pełne.
15 kwietnia coś pękło
Sytuacja była z pozoru nie do wygrania: mężczyźni reprezentujący interesy mieszkańców byli bezlitośnie zabijani, więc chętnych na następców nie było. Kto poprowadzi ludzi na pewną śmierć, gdy wie, że lokalne władze nie zrobią nic, by mu pomóc? Wycinki nie dało się też zatrzymać w lesie – tam drwali ochraniali strażnicy z karabinami.
Do punktu zwrotnego doszło 15 kwietnia 2011. Grupka kobiet w różnym wieku chwyciła za to, co było pod ręką, chcąc zatrzymać którąś z kolejnych ciężarówek. Nie było planu, co dalej. To miał być akt oporu w obliczu beznadziei. Z kijami, młotkami i innymi narzędziami wyszły na ulicę. Tu, w mieście, były u siebie. Udało się. Zatrzymano ciężarówkę i autobus z kolejnymi nielegalnymi karczownikami. W ruch poszły kamienie, mieszkańcy strzelali też fajerwerkami.
By przywołać innych ktoś pobiegł bić w dzwony kościelne. Zaalarmowani mieszkańcy tłumnie stawili się na miejscu i rozpoczęli – jak zostało to nazwane w całym Meksyku – powstanie. Kolejne ciężarówki zatrzymane, kierowcy brani za zakładników. Tłum był już na tyle silny, że przejął też posterunek policji i odebrał funkcjonariuszom broń. Sami policjanci uciekli, większość i tak miała tu tylko posterunek, a nie była z Cherán.
Na wszystkich trzech asfaltowych wjazdach do miasta ustawiono w poprzek ciężarówki, by nikt nie mógł wjechać. Uzbrojone posterunki na rogatkach, a na każdym osiedlu ognisko i czuwające straże, gotowe zaalarmować innych, gdyby tylko ktoś chciał wtargnąć do Cherán. W stanie mobilizacji trwali dniami i nocami. Płonęły samochody, ale nie ma doniesień o ofiarach.
Powrót do korzeni
W kolejnych dniach mieszkańcy tłumnie naradzali się, co zrobić, by utrzymać władzę nad miastem i nie pozwolić jej sobie odebrać. Powstało kilka różnych modeli zarządzania, z których wybrano ten najbardziej pierwotny, znany u Purépecha od pokoleń: decyzje w mieście podejmuje starszyzna.
Nie ma jednak mowy o wieku, chodzi o grono mądrych, godnych zaufania reprezentantów. Ogniska, które płonęły na osiedlach w trakcie powstania, dziś stały się okręgami wyborczymi. Członkowie 179 ognisk wybierają spośród siebie osoby, które nominują do starszyzny. W ostatecznym wyborze udział biorą wszyscy mieszkańcy miasta w prosty i bardzo transparentny sposób: ustawiają się w kolejce na dużym placu – każdy do wybranego przez siebie kandydata. Liczenie odbywa się na oczach wszystkich, by uniknąć zarzutów i niejasności.
Ważnym elementem jest silny udział kobiet i ludzi młodych w rządzeniu miastem. Społeczność uznała, że klasyczną politykę należy odrzucić, a dostęp do podejmowania decyzji dać wszystkim odpowiedzialnym mieszkańcom. Odrzucenie polityki jest bardzo dosłowne: żadna partia polityczna nie ma wstępu do Cherán. Jakakolwiek forma agitacji jest zakazana. Plakaty, ulotki i inne treści są konfiskowane przy wjeździe do miasta na trzech istniejących do dziś posterunkach granicznych. Nawet naklejki muszą być usuwane z aut. Miejscowi nie głosują w wyborach powszechnych, ignorują zwierzchnictwo państwa.
– Co oni mają nam do zaoferowania? Cały czas oglądamy roszady w partiach politycznych, a to wszystko jedno i to samo gówno. Oni chcą władzy i kontroli nad krajem. My nie. My chcemy żyć, borykać się z naszymi problemami, chronić lasy i wodę. Tego chcemy, a nie kawałka ich tortu. To, co mówią politycy, brzmi jak żart. Lopez Obrador (nowy prezydent Meksyku – przyp. red.) powiedział kiedyś, że zarabia „skromne 50 tysięcy peso”. Ja takiej sumy w jednym miejscu nie zobaczę przez całe życie. My pracujemy na roli albo mamy małe sklepy, zarabiamy 50-100 peso dziennie – mówi za pośrednictwem Cheran TV lektor w filmie podsumowującym separację od reszty kraju.
Wielka odbudowa
To, co wydawało się chwilowym zrywem, trwa już 7 lat. Trybunał konstytucyjny Meksyku uznał prawo Cherán do autonomii politycznej właśnie dzięki temu, że przyjęli utrwalony historycznie model rządzenia. Meksyk dopuszcza bowiem prawo plemion do swoich tradycji i samostanowienia.
W Cherán działa straż obywatelska (Ronda Comunitaria), składająca się z mieszkańców. W ciągu 7 lat od powstania nikt już nie zginął. Jedyne przestępstwa to bójki, spory sąsiedzkie i kradzieże. Drugą powołaną służbą jest silnie uzbrojona straż leśna, która chroni wzgórza przed dalszą nielegalną wycinką. W miasteczku powstał wielki program odtworzenia lasów. Do dziś obsadzono już ponad 20 tysięcy hektarów, z których będą korzystać kolejne pokolenia.
W mediach zachodnich Cherán zwykle przedstawiane jest jako cudowna historia, ale codzienność nie jest wcale różowa. Jak większość małych miasteczek w Meksyku, boryka się z poważnym problemem ubóstwa i autonomia sprawia logistyczne trudności. Finansowo wciąż ważną rolę odgrywa wsparcie stanowe. Jednak mieszkańcy wciąż są zdeterminowani, by nie dać się wchłonąć wielkiej polityce i korporacjom.
– To pięknie, że mamy swój model, to takie romantyczne. Ale jeśli nie uda nam się z jego pomocą podnieść jakości życia mieszkańców, to wszystko pójdzie w diabły – niepokoi się Salvador Adame, który musiał porzucić pracę jako wykładowca uniwersytecki, by zostać członkiem rady starszych. Teraz zarabia jedną czwartą swojej dotychczasowej pensji, ale nie wyobrażał sobie odrzucenia nominacji otrzymanej w głosowaniu od sąsiadów.
Do dziś mieszkańcy nie wymogli na władzach stanowych i centralnych śledztwa w sprawie serii morderstw i zaginięć z okresu przed powstaniem.
Zdjęcia: Purepecha.com. Źródła: CheranTV / LA Times / Guardian / Purepecha.com
Facebook
RSS