Bliskie są jej słowa Antoine de Saint-Exupéry o tym, że kiedy człowiek przestaje się rozwijać, umiera. Ekonomistka, absolwentka Handlu Zagranicznego na Uniwersytecie Łódzkim. Wielką pasją jej życia była i jest edukacja. Założycielka szkoły językowej British Centre
Jakie były początki szkoły językowej British Centre?
Bożena Ziemniewicz, właścicielka szkoły językowej British Centre, radna sejmiku łódzkiego: Studiowałam handel zagraniczny. Na tym kierunku wymagano od nas dobrej znajomości języków obcych i ja taką umiejętnością dysponowałam. Już w trakcie studiów zaczęłam uczyć języka angielskiego i rosyjskiego. Po dyplomie, zostałam na studiach doktoranckich, jako ekonomistka, ale kiedy zaczęła się zawierucha stanu wojennego, sprawy się skomplikowały. Mojemu profesorowi Witoldowi Trzeciakowskiemu groziło internowanie, został poza granicami kraju, a ja zostałam bez promotora. Żeby się utrzymać, poszłam do pracy do szkoły podstawowej, gdzie zaczęłam uczyć najpierw języka rosyjskiego, a potem angielskiego. Szybko okazało się, że mam do tego pewien dar. Byłam wtedy tylko na części etatu, ale uczyłam dzieci dodatkowo w ośrodku usług pedagogicznych. Dyrekcja zorientowała się, że młodzież do mnie lgnie i takim sposobem miałam tyle zajęć, że pracowałam po 40 godzin w tygodniu. Dodatkowo, prowadziłam lekcje prywatne, co w sumie dawało około 56 godzin tygodniowo. Dzięki takiej intensywnej pracy zdobyłam spore doświadczenie.
Czy na dalszych etapach pracy udało się to doświadczenie wykorzystać?
Zdecydowanie. W międzyczasie zaszłam w ciążę, urodziłam dziecko i wszyscy moi prywatni uczniowie zaczęli przyjeżdżać na lekcje do mnie, w związku z czym, z mojego mieszkania zrobił się przechodni tramwaj: jedna osoba wchodziła, inna wychodziła. Jak twierdziła moja rodzina, było to nie do wytrzymania. Wynajęłam więc salę w bibliotece osiedlowej, gdzie zaczęłam prowadzić kursy języków obcych. Opowiedziałam w telewizji osiedlowej, co zmierzam robić i w jaki sposób. Chyba wzbudziłam zaufanie, ponieważ miałam tylu uczniów, że musiałam zatrudnić koleżankę. Moja pierwsza szkoła nazywała się Modus. W trakcie końcówki drugiej ciąży pojechałam na wakacje i poznałam Irlandczyka Sama Bigley’a, który prowadził zajęcia z języka angielskiego dla grupy dorosłych osób. Ostatniego dnia pobytu zaproponowałam mu pracę w mojej firmie. Powiedział, że nie ma mowy, ale kilka tygodni później pojawił się u mnie i rozpoczęliśmy współpracę. Po dwóch latach założyliśmy Britsh Centre. To było 21 lat temu. Mój wspólnik był ze mną krótko, bo wkrótce potem założył restaurację i irish pub. Zostałam sama, myślałam, że nie dam rady, ale przecież kobieta potrafi. Pomaga mi mój wiekowy ojciec, który jest na miejscu, w szkole, podczas gdy ja zajmuję się milionem różnych spraw i jestem w ciągłych rozjazdach.
Co było najtrudniejsze w początkach prowadzenia firmy i jak sobie pani z tymi trudnościami poradziła?
Najtrudniejsze było pełnienie wielu ról naraz: prowadziłam zapisy, byłam sekretarką, robiłam całą księgowość, spotykałam się z pracownikami, żeby ich przeszkolić pod kątem zawodu. Zatrudnialiśmy niemal samych obcokrajowców, a ich trzeba było bardzo starannie prowadzić pod kątem dydaktycznym. Jednocześnie cały czas uczyłam. To było dla mnie trudne, być w firmie wszystkim. Jak sobie z tym radziłam? Po prostu od rana do nocy harowałam.
Co sprawia pani największą satysfakcję w pracy?
Nigdy nie przestałam być przede wszystkim ekonomistką, więc tak naprawdę jestem dwu-zawodowa. Rynek edukacyjny, zwłaszcza usług językowych, jest szalenie trudny. W czasie, kiedy prowadziłam szkołę, miały miejsce trzy wielkie kryzysy. W Łodzi 98 proc. szkół językowych, które się pojawiły, w międzyczasie zniknęło. W trakcie boomu gospodarczego moja firma miała ogólnopolski charakter: mieliśmy oddziały we Wrocławiu, Krakowie, Lublinie, Kielcach czy Kutnie. To była naprawdę wielka szkoła. W pewnym momencie doszłam do wniosku, że taką rozrośniętą strukturę bardzo trudno jest obsługiwać. Postawiłam nie na wielkość firmy, ale na efektywność poszczególnych oddziałów. Po kolei likwidowałam te, które nie były rentowne. W tej chwili są cztery oddziały. Firma skurczyła się pod względem terytorialnym, natomiast myślę, że trzyma się całkiem nieźle, o czym świadczy fakt otrzymania w tym roku najbardziej prestiżowej nagrody gospodarczej – nagrody gospodarczej województwa łódzkiego. W poprzednich trzech latach byłam do tej nagrody nominowana. To nie jest przypadek. To świadczy o tym, że firma jest równa, a utrzymać biznes na wysokim poziomie przez dłuższy okres jest czymś naprawdę trudnym. Jestem z tego bardzo zadowolona. Druga rzecz, która mnie ogromnie cieszy, to fakt, że zawsze byliśmy w awangardzie nowinek technologicznych czy dydaktycznych. Wszystko, co działo się ciekawego w nauczaniu, najpierw zaczynało się w British – Centre, a dopiero potem trafiało na rynek. Byliśmy pierwszą szkołą, która zaczęła robić projekty unijne z EFS. Było takie piękne zdarzenie, w 2005 roku, w dniu, kiedy miały się zacząć zapisy na kursy finansowane z EFS. Przed naszą siedzibą, na ulicy, ustawiła się kolejka, która tak się rozrosła, że nie chciano mnie wpuścić do środka, twierdząc że próbuję się dostać na kurs idąc na skróty. Napisała o tym gazeta, było zabawnie. W tym dniu zapisaliśmy 1200 osób. To był absolutny rekord! Nikomu nie udało się tego powtórzyć. Nasza firma, w momencie boomu, uczyła ponad 3800 osób rocznie. Teraz takich wyników nie mamy, ale zawsze utrzymujemy się powyżej tysiąca uczniów.
Co by pani poradziła kobietom, które chciałyby założyć własną firmę?
Głęboko wierzę w motywację, a tą motywacją u kobiet najczęściej jest determinacja. One muszą zrobić coś, żeby utrzymać rodzinę, nie utonąć, poradzić sobie. To jest już połowa sukcesu. Druga ważna rzecz to wiedza. Mnie było o tyle łatwiej, że teorię z zakresu zarządzania wyniosłam ze studiów. Wiedza i umiejętności to coś, z czym można wystartować. Doświadczenia, którego nic nie zastąpi, musimy się dorobić same. Musimy zastanowić się nad bilansem na start. Zobaczyć, z czego mogłaby wynikać przewaga konkurencyjna w naszej firmie. Tak długo, jak na nasz produkt nie ma zapotrzebowania na rynku, tak długo nie jest to biznes. Można być przecież świetnym malarzem i nie sprzedać ani jednego dzieła. Nasza analiza powinna być oparta na rzetelnych podstawach, a nie na tym, że coś nam się wydaje. Taki sposób myślenia doprowadza do biznesplanu. Rodzi się następne pytanie, jak poinformować rynek o naszym produkcie, jak dotrzeć do potencjalnych klientów. Wchodzimy w sferę marketingu, który jest oczywiście bardzo ważny w każdym biznesie.
Czy warto promować kobiecy biznes?
Na pewno tak. Co by nie mówić, kobiety w dalszym ciągu są uważane za takie, które powinny leżeć i pachnieć. Może jest to przyjemne zajęcie, ale na dłuższą metę chyba męczące. W niczym nie jesteśmy gorsze od mężczyzn, a, mimo wszystko, to oni w większości przypadków, prowadzą firmy, mało tego – duże firmy. My zakładamy raczej małe biznesy, prowadzimy firmy rodzinne. Te stereotypy, które wiszą od zawsze nad kobietami, należy zwalczać. Dlatego też trzeba promować biznesy prowadzone przez kobiety, pokazując, że one naprawdę są w stanie sobie poradzić, że robią kawał świetnej roboty. Europa idzie w takim kierunku, by promować przedsiębiorczość i brać odpowiedzialność za swoje działania. Nie wisieć na garnuszku pracodawcy i mieć pretensje do całego świata, że nam czegoś nie dał, tylko brać sprawy we własne ręce.
Oprócz tego, że kieruje pani własnym biznesem, jest pani również kobietą aktywną w świecie polityki. Dlaczego zainteresowała się pani tym obszarem?
Przez pierwsze lata prowadzenia firmy byłam skoncentrowana wyłącznie na dwóch rzeczach: mojej szkole i wychowaniu dwójki dzieci. Moja branża jest dość specyficzna: pracuję do g. 19, dopiero około g. 20 mogę być w domu, co było dosyć sporą komplikacją w przypadku dzieci. Moją rolą było m.in. pomaganie im w lekcjach, więc – z racji mojej pracy – dzieci odrabiały je dosyć późno. Nie miałam czasu ani możliwości na zajmowanie się czymś innym. Po 15 latach takiego funkcjonowania, kiedy dzieci były dorosłe, nadszedł moment wypalenia zawodowego. Wiedziałam wszystko, mogłam każdego zastąpić, nie byłam w stanie niczego się od nikogo nauczyć. Przypadek sprawił, że dowiedziałam się o rozpoczęciu działalności Polskiej Izby Firm Szkoleniowych. Pojechałam na warsztaty i doznałam olśnienia.
Co panią zainteresowało?
Że są ludzie, od których mogę się czegoś nauczyć, którzy mówią o fantastycznych, mądrych rzeczach, mają ideały i wierzą w wartości, i to takie, które ja podzielam. Byłam zachwycona i zaangażowałam się w ten projekt całym sercem. Dostrzeżono mój entuzjazm i zostałam pełnomocnikiem Izby na woj. łódzkie. To był początek zaangażowania w samorząd branżowy, a stad był tylko krok do samorządu gospodarczego. Rozpoczęłam działalność w łódzkiej Izbie Przemysłowo-Handlowej. Samorząd gospodarczy to również przedsiębiorcy skupieni w organizacjach okołobiznesowych, działałam w klubie 500 Łódź. Cała utonęłam w samorządach, ale jeszcze nie terytorialnych. Przez trzy lata z rzędu organizowałam dni uczenia się dorosłych. Przyjeżdżali na te spotkania bardzo interesujący ludzie, np. Michał Boni, którzy mogli coś dobrego, mądrego, ciekawego powiedzieć o tym, jak rozwijać się pod kątem poprawiania pozycji na rynku pracy w kontekście uczenia się przez całe życie. Cztery lata temu moi koledzy zaproponowali mi wystartowanie w wyborach samorządowych. Nie weszłam do polityki jako ktoś, kto nosił teczkę za doświadczonym kolegą, tylko z własnym dorobkiem życiowym, i to takim, który mógł być wartościowy dla całego środowiska. Znalazłam się jako pierwsza pod kreską, a rok później, kiedy senator Ryszard Bonisławski, piewca ziemi łódzkiej, osoba, którą bardzo szanuję, przeszedł do senatu, ja weszłam na jego miejsce. Dostałam się do sejmiku łódzkiego. Tak wygląda moja, tak zwana, kariera polityczna.
Czuje się pani politykiem?
Nie. Bardziej odpowiada mi słowo samorządowiec. Działania na rzecz mojego środowiska są mi bliskie i naturalne, ale nie nazwałbym tego polityką.
Co chciałaby pani zmienić w swoim środowisku?
Sejmik dzieli budżet województwa i tak się składa, że nikt nie dostrzega tego, że żeby ten budżet istniał, a który pochodzi z PIT-ów, jakby na to nie patrzeć, trzeba dmuchać i chuchać na przedsiębiorców. Trzeba im stwarzać takie warunki, żeby chcieli tu, u nas, prowadzić biznes. I to niekoniecznie na takiej zasadzie, że pozwalniamy ich z podatków i ściągniemy inwestorów zagranicznych. Ci ostatni, wyprowadzą stąd dużą kwotę zarobionych pieniędzy, dlatego należy dbać o miejscowych, zwłaszcza o firmy rodzinne, które na pewno się stąd nie przeniosą, bo to tutaj są osadzone. Na to staram się zwrócić uwagę – zanim przeznaczymy pieniądze na kulturę, sport, turystykę, pomoc dla bezrobotnych, to trzeba je najpierw zarobić, a żeby je zarobić, musimy przede wszystkim pomagać przedsiębiorcom.
W jaki sposób?
W minionej kadencji doprowadziłam do tego, by powstała rada gospodarcza województwa łódzkiego. Sformułowaliśmy obszary, w których mamy różne rzeczy do zrobienia. My, przedsiębiorcy, wiemy, co i jak zrobić, ale nie mamy mocy sprawczej. Decyzje muszą zapaść albo w sejmiku, albo w zarządzie województwa. To, do czego chciałabym doprowadzić, to wyedukować radnych na tyle, by ich decyzje były podejmowane przez pryzmat dobra długoterminowego. Chciałabym, żeby poważano fakt, że ktoś prowadzi firmę, jest za nią odpowiedzialny 24 h na dobę. Jak coś się dzieje, to wstaje w środku nocy, nie ma 8-godzinnego dnia pracy, tylko znacznie dłuższy. Chciałabym, żeby nie patrzono na przedsiębiorców, jak na osoby, które w ramach projektów unijnych chcą wyłudzić pieniądze, bo to nieprawda. Chciałabym, żeby mogli liczyć na wsparcie, a nie musieli się o wszystko dopominać. Bo to my – na przykład – ponosimy większe koszty przebudowy miasta. Do naszych firm nie można dojechać i tracimy przez to klientów.
Co jest największą bolączką lokalnej polityki?
Bolączką lokalnej polityki jest dla mnie sposób jej uprawiania. Mamy, teoretycznie rzecz biorąc, taki sam cel – dobro Łodzi, dobro regionu i mieszkańców. Zapominamy o tym wszystkim kłócąc się, wypominając, zarzucając sobie różne rzeczy. Denerwuje mnie to. Jestem zdania, że spokojna rozmowa i dyskusja prowadzą do konstruktywnych wniosków. Jest dla mnie niedopuszczalne, by do polityki wchodzili ludzie, którzy nie mają dorobku życiowego: nic nie osiągnęli, nic nie wiedzą, niczego nie zdążyli zrobić. Mają bazować na teorii? To wszystko sprawia, że podchodzę do polityki z dużą rezerwą.
Kiedy chce pani odpocząć…
Odpoczywam opalając się, lubię światło, kocham słońce. Nawet, jeśli jest to słońce w zimowy, mroźny poranek. Kiedy mogę gdzieś wyjechać, to najchętniej nad polskie morze. Zawsze jest to okazja do tego, żeby sentymentalnie wrócić do miejsc związanych z dzieciństwem. Nie wiem, czy wszyscy tak mają, ale mnie to sprawia przyjemność, nawet jeśli te miejsca nie są atrakcyjne, a może właśnie dlatego. Nie ma tam gwaru i blichtru spotykanego w dużych kurortach. Uwielbiam czytać niefachowe, niezawodowe książki, zupełnie oderwane od tego, czym zajmuję się cały rok. Lubię zgłębiać się w świat fikcji.
Szalone marzenie do zrealizowania…
Nie powiem, żeby nie zapeszyć. Ale oczywiście takie wielkie marzenie mam. Liczę na to, że się spełni.
Gdyby miała pani milion dolarów…
Pewnie panią rozczaruję, bo nie rozdałabym tego miliona ludziom, wręcz przeciwnie. Mam taką ideę fix, która dotyczy rozwoju człowieka. Antoine de Saint-Exupéry powiedział, że kiedy człowiek przestaje się rozwijać, umiera. Jestem fanatyczną wyznawczynią uczenia się i rozwoju. Każdy dzień, kiedy człowiek kładzie się spać, wie i umie więcej, niż wtedy, kiedy rano wstawał, jest dniem dobrym i spełnionym. Gdyby miała bardzo dużo pieniędzy, umożliwiłabym jak największej ilości osób przejście procesu otwierania oczu. Chciałabym, żeby zobaczyli, jak dużo nie wiedzą. Zamiast rozdawać coś ludziom, chciałabym, żeby już nigdy nie musieli o nic prosić. Wyciąganie ręki po pieniądze do opieki społecznej jest dość odrażające. Ja wiem, że cywilizacja polega na tym, że musimy dbać o słabszych członków. To jest dla mnie oczywiste, ale słaby, moim zdaniem, to taki, który z powodu choroby nie jest w stanie sobie poradzić. Większość – jeśli tylko ma odpowiednie narzędzia, potrafi o siebie zadbać. Na takie narzędzia warto przeznaczyć pieniądze, natomiast nie chciałabym dawać samych pieniędzy, bo one demoralizują. Trochę funduszy zostawiłabym sobie na kilka wycieczek, ale nie po to, żeby gdzieś tam jechać, tylko by zabrać w podróż bliskich mi ludzi i spędzić z nimi cudowny czas.
Z czego jest pani najbardziej dumna?
Z tego, że ciężko pracowałam, urodziłam dwójkę dzieci, wychowałam i udało mi się te dwa obszary połączyć. Cieszę się, że udało się nam przetrwać w całości jako rodzinie, że nie rozwiodłam się z mężem. Dzieci już studiują, więc oboje z mężem czujemy się spokojniejsi. Jestem dumna, że przetrzymaliśmy te wszystkie gorsze i lepsze lata i jesteśmy razem.
Facebook
RSS