Bałam się wiele razy. Człowiek nigdy nie pozbędzie się strachu, tym bardziej, że strach jest dobry – ostrzega i mobilizuje organizm. Chodzi o to, żeby ten strach umieć okiełznać. Podróżniczka, pisarka Beata Pawlikowska o wyprawie na rzekę Orinoko, odwadze i zaletach samotności
Jak wyglądała pani ostatnia podróż?
Beata Pawlikowska: „Blondynka na Orinoko” to pierwsza książka z tej podróży. Ja sobie wymyśliłam, że z rzeki Orinoko przez Rio Negro popłynę aż do Amazonki. Teoretycznie jest to nawet dosyć proste, bo te rzeki łączą się ze sobą. W rzeczywistości okazało się, że jest to bardzo, bardzo trudne, dystans też był niemały. Nie wiem dokładnie, ale razem to mogło być nawet półtora tysiąca kilometrów. Nie jest łatwo zmierzyć odległość, bo rzeka amazońska płynie bardzo krętą ścieżką, co chwilę zakręca, więc trzeba byłoby dystans w linii prostej pomnożyć razy trzy.
Jakimi środkami transportu przemieszczała się pani na miejscu?
Wymyśliłam sobie, że nie wynajmę łodzi z kucharzem, wioślarzem, przewodnikiem, co jest możliwe, ale bardzo drogie oraz oczywiście bardzo wygodne i bezpieczne. Ja postanowiłam to zrobić inaczej, tak jakby zrobił to ktoś, kto mieszka tam na stałe, korzystając z takich środków transportu, na jakie się natknę.
Co miała pani w plecaku, bo zastanawiam się, co można zabrać ze sobą, wiedząc, że środek transportu raz będzie mniejszy, raz większy?
Najmniejsza łódką, jaką płynęłam to było czółno z wiosłami. W plecaku miałam hamak, moskitierę i bardzo lekki, tropikalny śpiwór. Do tego pelerynę przeciwdeszczową, ciepły polar i latarkę.
Miała pani kontakt ze światem w postaci telefonu satelitarnego?
Miałam telefon komórkowy, ale nie było tam zasięgu, więc w pewnym momencie przestałam go włączać.
Co było pani drogowskazem?
Wiedziałam, jak się nazywają kolejne miejscowości, do których chciałam dotrzeć. Te większe, bo tych malutkich czasami nie ma zaznaczonych na mapie, gdyż nie posiadają nazw. Jak przypływałam do jakiejś wioski lub osady, to mówiłam nazwę tej następnej. Wtedy wszyscy się dziwili: „Ale po co chcesz tam jechać? Sama?”. Trafiłam na taki czas, że było tak mało wody w rzece, że rzadko kto wyruszał w podróż. Nawet tubylcy przestali pływać, bo nagle z rzeki powyrastały różne głazy i mielizny, których wcześniej nie było widać.
Co pani wtedy robiła?
Czekałam kilka dni na kogoś, kto jednak musi popłynąć. Zdarzały się takie łódki, że na przykład ktoś płynął z towarem i musiał go gdzieś dowieźć, żeby zarobić.
O czym się rozmawia płynąc na łodzi?
Niewiele się rozmawia. To raczej my, w naszym świecie, ciągle opowiadamy sobie o wszystkim i toczymy rozmowę towarzyską o niczym właściwie. Tam, jak się płynie, jest się w absolutnie cudownym miejscu. Ma pani dżunglę dookoła, która coś do pani gada, więc chce się tylko milczeć, słuchać i starać coś zrozumieć. Nie ma potrzeby paplania, czasami się rozmawia, ale naprawdę nieczęsto.
O co pytali panią miejscowi?
Co robię sama w dżungli? Jak daleko jest Polska?
Nie interesowali się, czym się pani zajmuje?
O to ludzie tam nie pytają, jeżeli już, to gdzie jest mój mąż i ile mam dzieci. I wtedy zawsze opowiadałam gotową historyjkę – bo nie mogę powiedzieć, że nie mam męża ani dzieci – byłoby to bardzo dziwne, nienaturalne. Znaczyłoby, że coś jest ze mną nie tak. Dlatego, kiedy jestem w podróży, mam gotową historię. Mój mąż musiał zostać w Polsce, bo jest nauczycielem i pracuje, mamy dwóch synów.
Czy dżungla wszędzie wygląda tak samo?
Jest bardzo różna w różnych częściach Amazonii. Łatwo rozpoznać dżunglę nad Orinoko od tej nad Rio Negro, choćby dlatego, że rzeka wygląda inaczej. W Orinoko jest bardzo dużo głazów. Jeśli buduje się osadę, to w takim miejscu, gdzie są gigantyczne głazy na brzegu, bo wtedy łatwo dojść do rzeki. Rośliny są trochę inne. W jednych miejscach jest więcej paproci, a w innych sekrecji.
Czy w czasie podróży spotkała pani jakieś zwierzęta?
Na takiej wyprawie mamy dżunglę, łódkę i nic więcej. Nie ma sklepów, barów, restauracji, łazienki, prysznica. Jeżeli chce się pani wykąpać, to wchodzi pani do rzeki. I jest pani takim samym uczestnikiem tej rzeki, jak ci którzy w dżungli mieszkają: kajmany, piranie, jaguary i wiele innych zwierząt. Czasami nie ma wyjścia. Byłam kiedyś przy brzegu rzeki, chciałam wyjść i nagle zobaczyłam świeże ślady jaguara na piasku. Myślę sobie: „Dobra, nawet jeśli on tu gdzieś jest bardzo blisko, to mogę zrobić dwie rzeczy. Spanikować i histerycznie błagać Boga, żeby dał mi szansę, albo zaakceptować to, że znalazłam się tu, w tym samym momencie, co ten jaguar. Zdaję się na to, co ma się zdarzyć.”
Akceptacja teraźniejszości to efekt tego, że podróżuje pani wiele lat, czy też za każdym razem, stawiając samego siebie w takiej sytuacji, człowiek musi to sobie zracjonalizować?
Doświadczenie pomaga, ale to życie uczy takich rzeczy. Byłam w sytuacjach, nie tylko w dżungli, ale w życiu, kiedy trzeba przyznać się, że właściwie niewiele można zrobić. Można chcieć, może nam na czymś zależeć, możemy uważać coś za bardzo ważne albo koniecznie, ale właściwie nie mamy żadnej mocy. Życie może sobie z nas zakpić. Skierować człowieka w taką stronę, w jaką sobie życzy i wtedy nie mamy nic do powiedzenia. Jeżeli człowiek to sobie uświadomi, zyskuje spokój.
Niezależnie od tego, czy chodzi o jaguara czy korek w wielkim mieście?
Tak. Jeżeli ma się zaufanie do tego, że jest jakaś siła wyższa, która człowieka prowadzi, czy ją pani nazwie Bogiem, aniołem stróżem, czy jeszcze czym innym, to wtedy nie ma się czego bać.
Czy w czasie podróży bała się pani?
Bałam się wiele razy. Człowiek nigdy nie pozbędzie się strachu, tym bardziej, że strach jest dobry – ostrzega i mobilizuje organizm. Chodzi o to, żeby ten strach umieć okiełznać. I to jest odwaga, kiedy człowiek się boi, ale jednak coś robi. Nie poddaje się strachowi.
Czuła się pani szczęśliwa na drugim końcu świata?
Bardzo, ale ja jestem szczęśliwa na co dzień. Zamiast tych spraw, które otaczają nas tutaj na co dzień, pojawiają się zupełnie inne problemy – musi sobie pani znaleźć coś do jedzenia, miejsce do spania, sposób przedostania się w dalszą drogę. Musi sobie pani poradzić ze zmęczeniem, głodem, strachem, z komarami, z różnymi rzeczami. Jak się jest w takiej samotnej wyprawie, to pojawia wiele rzeczy, którymi trzeba się zająć, bo jeżeli nie, to doświadcza się na przykład głodu. I co z tego, że mam pieniądze, skoro nie ma ich gdzie wymienić? Mam dolary, mam kartę kredytową, ale nie ma ani jednego banknotu w lokalnej walucie i nic nie można z tym zrobić. Nikt nie chce pani niczego sprzedać za dolary, bo w promieniu kilkuset kilometrów nie ma żadnego kantoru. Wydaje się pani, że jest bogatą osobą, a jest pani najbiedniejszym człowiekiem w całej wiosce.
Ludzie pani pomagali?
Jeżeli są owoce, to bardzo wysoko na drzewach. Musiałam liczyć na to, co uda mi się kupić, dostać albo zostać poczęstowaną.
Czy miała pani jakiś sposób na kontakty z tubylcami?
Myślę, że życzliwość i uśmiech pomagają w każdym miejscu.
Lubi pani samotność?
Z jednej strony byłam cały czas z kimś na łodzi, a z drugiej – każdy wisiał w hamaku i przeżywał swoje myśli.
Ceni pani taki stan?
Tak, bo uważam, że to jest bardzo zdrowe. Pozwala nawiązać kontakt z samym sobą, a kiedy człowiek ma kontakt z samym sobą, to ma też poczucie bezpieczeństwa. Czuje się dobrze i jest spokojny.
Czy trzeba jechać na drugi koniec świata, żeby taki kontakt z samym sobą nawiązać?
Nie trzeba. Wystarczy wyjść na samotny spacer, nie z mężem, nie z telefonem, nie z koleżanką, nie słuchając muzyki, tylko z samym sobą i zapytać: czego chcesz? Odpowiedzieć na to pytanie.
Rozmawiała: Joanna Jałowiec
Facebook
RSS