Była świadkiem rzeczy tak potwornych, że przez prawie 50 lat nie rozmawiała o tym nawet z członkami rodziny. Dziś, mając blisko 93 lata, mówi głośno i przestrzega, byśmy znów nie dali się podzielić na lepszych i gorszych.
Urodziła się we Wrocławiu latem 1925 roku. Rodzice byli wysoko sytuowani: ojciec prawnik, matka skrzypaczka. To jednak nie zdało się na nic, skoro rodzina Lasker była żydowska, a nie niemiecka. Nie pomógł nawet fakt, że ojciec otrzymał order za walkę na froncie I wojny światowej. Do jakiegoś czasu naziści dawali im spokój, ale już od 1933 represje miały charakter regularny. W 1939 udało im się wysłać najstarszą z córek, Marianne, do Anglii. Dwóch pozostałych nie zdążyli, nadeszła wojna.
Utrata rodziców i wywózka do Auschwitz
W 1942 obydwoje rodziców aresztowano, Anita nigdy więcej ich nie zobaczyła. Zostali zamordowani, prawdopodobnie ich szczątki leżą pod Lublinem. 17-letnia Anita ze starszą siostrą Renate zostały w sierocińcu we Wrocławiu jeszcze przez kilka miesięcy. Pracowały w papierni, gdzie potajemnie podrabiały dokumenty, by umożliwić ludziom wyjazd do Francji. Bały się, ale nie zamierzały też ot tak poddać się. Jak wielokrotnie powtarzała Anita: – Nie mogłam zaakceptować, że zostanę zabita za to, jaka się urodziłam. Postanowiłam więc dać nazistom lepszy powód.
„Papiery” zrobiły też dla siebie i we wrześniu podjęły próbę ucieczki. Nie udało się, obie siostry zostały aresztowane i, po pięciu miesiącach w więzieniu, wysłane do Auschwitz. Miały szczęście, że jechały tam jako więźniarki, a nie Żydówki – a więc za przestępstwo, a nie za tożsamość. W pierwszym przypadku jechały bowiem transportami więziennymi, a w drugim trafiłyby do wagonów na bydło i – niemal na pewno – szybko skończyłyby w komorze gazowej.
Wiolonczela uratowała jej życie
Kategoria więzienna przy transporcie nie była jedynym szczęśliwym przydziałem Anity. Gdy upokorzona, rozebrana do naga, ogolona i ze świeżo nadanym numerem obozowym stała przez inną więźniarką Auschwitz, ta – z obowiązku – spytała, co Anita robiła przed pojmaniem. Gdy odpowiedziała, że grała na wiolonczeli, usłyszała oddech ulgi spisującej ją kobiety. – Grałaś na wiolonczeli? Fantastycznie, więc będziesz żyć.
I żyła, bowiem w obozie zagłady funkcjonowała powołana niedługo wcześniej Mädchenorchester von Auschwitz, czyli orkiestra dziewczęca. Od 1943 przyjmowano do niej również kobiety pochodzenia żydowskiego i tam właśnie trafiły obie siostry Lasker. Dzięki temu ominęły je roboty fizyczne i mogły liczyć na utrzymanie przy życiu przez oprawców. W zamian grały marsze przy porannym wyprowadzaniu więźniów do pracy oraz podczas wieczornych powrotów. W niedziele zabawiały muzyką nazistowskich oficerów.
Koncert dla Mengele
Pewnego dnia do celi przyszedł sam Josef Mengele. Nie odezwał się, tylko skinął na Anitę, dotąd zajętą wydłubywaniem wszy z koleżanki. W pierwszej chwili była sparaliżowana, w końcu z jego laboratorium dochodziły potworne krzyki, a ludzie stamtąd często nie wracali. Ale teraz wskazał tylko na jej instrument. Poszła za nim pokornie.
W gabinecie kazał zagrać „Traumerei” Schumanna. Gdy skończyła, machnął ręką, by odeszła. Nie podziękował, wszak nie uznawał Żydów za ludzi, a jednak jej talent cenił. Sam Mengele do dziś gra istotną rolę w życiu Anity Lasker-Wallfisch, w pewnym sensie nie dając jej spokoju.
– Jego rolą było przeszukiwanie transportów w poszukiwaniu bliźniąt. Gdy je znajdował, prowadził na nich eksperymenty tak długo, aż umierały. I człowiek, który robił coś takiego, znał dzieła Schumanna. To tajemnica nazistowskich liderów: jak z pozoru normalny, wykształcony człowiek, może dopuścić się tak niskich rzeczy. Ale kiedy ludzie pytają mnie, jak się z tym czuję, ja nic nie czuję. Myślę jedynie o tym, jak kuriozalna jest ta sytuacja. Jednak Mengele nie odebrał mi radości z Schumanna czy „Traumerei” – wspominała Lasker-Wallfisch przy okazji obchodów Międzynarodowego Dnia Pamięci o Ofiarach Holokaustu w 2014 roku.
Zbyt dużo, by to opisać
Choć wiele najokrutniejszych wydarzeń w Auschwitz Anita oglądała niejako „z boku”, to była od początku do końca świadoma celu obozu. Pod koniec 1944 roku obie siostry trafiły do oferującego znacznie gorsze warunki obozu Bergen-Belsen, i według Anity różnice w obu obozach sprowadzały się do jednego: – W Auschwitz ludzi systematycznie mordowano, w Bergen-Belsen jedynie umierali – wspomina wiolonczelistka.
W drugim obozie Anita również grała na wiolonczeli, wspólnie z 11 innymi kobietami. W kwietniu 1945, na trzy miesiące przed 20. urodzinami, doczekała się wyzwolenia. Wyjechała do Belgii, później do Londynu. Szczęśliwie wyszła za mąż i stworzyła rodzinę, ma dwójkę dzieci. Jest współzałożycielką English Chamber Orchestra i wprowadziła swojego syna w świat muzyki klasycznej.
Pozostała uznaną artystką, ponieważ nie pozwoliła, by doświadczenia z czasów nazistowskich odebrały jej satysfakcję z muzyki. – Muzyki nie można zniszczyć. Niemcy zniszczyli tak wiele, ale muzyka jest niezniszczalna – mówi z satysfakcją Anita.
I choć od muzyki się nie odwróciła, to doświadczenia obozowe zostały z nią na długo. Przez ponad 40 lat nie rozmawiała o swoich przeżyciach z nikim z rodziny i aż do 1994 unikała powrotu do Niemiec. Gdy wreszcie otworzyła się, nie tylko zaczęła często odwiedzać Niemcy, ale też wydała książkę „Inherit the Truth”, by pomóc przekazać historię i nie dopuścić do powtórzenia tamtych wydarzeń.
Ludobójstwo zaczyna się niewinnie
Na regularne spotkania Anity z młodzieżą przybywały tysiące osób. Dla niej rozmowa z młodymi jest ważna, ponieważ przyczyny holokaustu wciąż istnieją we współczesnym społeczeństwie. – Rasizm nie odszedł, niestety. Dlatego jako członkowie rasy ludzkiej jesteśmy za siebie współodpowiedzialni. Nikt nie przychodzi na świat z łatką nadczłowieka lub podczłowieka. To my wprowadzamy te określenia – mówi Anita Lasker-Wallfisch.
Dla niej niemiecki antysemityzm też nie zaczął się drastycznie. – Miałam wtedy osiem lat. Miałam właśnie zetrzeć tablicę, gdy jedno z dzieci powiedziało „nie dawaj gąbki żydówce”. To było dawno, ale nigdy tego nie zapomnę. Później zaczęto na mnie pluć na ulicy, a określenie zmieniło się na „brudna żydówka”. Nie rozumiałam co się dzieje, musiałam po prostu zaakceptować swoją odmienność. Musiałam przyjąć do wiadomości, że nie byłam członkinią rasy panów – wspomina Lasker-Wallfisch w swojej książce.
Gdy miała 12 lat, nie było już możliwości, by dłużej uczyła się grać na wiolonczeli, ponieważ dla „aryjskich” nauczycieli uczenie żydowskiego dziecka mogło oznaczać kłopoty. Rodzicom udało się załatwić korepetycje w Berlinie, u ostatniego żyjącego tam nauczyciela-Żyda. Nawet to nie trwało długo.
Znacznie ciężej zrobiło się w 1938 roku, gdy miała lat 13. 9 listopada doszło do tzw. Nocy Kryształowej, a więc pierwszego tak wielkiego pogromu na ziemiach niemieckich. Oddajemy teraz głos naszej Bohaterce, która w swoich wspomnieniach tak przywołuje wydarzenia od listopada 1938 do września 1939:
„[…] Pomniejszy urzędnik w niemieckiej ambasadzie w Paryżu został zastrzelony przez Żyda, młodego mężczyznę imieniem Herschel Grynszpan. Ten incydent doprowadził do «spontanicznego gniewu obywateli Niemiec», jak ujęła to wtedy prasa, opisując pierwszy duży pogrom ery nazistowskiej. Wydarzenie posłużyło za wymówkę, by uwolnić najgorsze instynkty u pożytecznych chuliganów realizujących politykę rządu. Synagogi płonęły, żydowskie sklepy i domy były niszczone i szabrowane, a prywatne domy napadane i dewastowane. Większość mężczyzn pochodzenia żydowskiego aresztowano, a określenie obóz koncentracyjny weszło do słownika.
Kristallnacht to było coś w rodzaju próby generalnej. Test. Jak daleko możemy się posunąć? Gotowość tłumu, by atakować bezbronnych ludzi, była dla nazistów zielonym światłem. Nie było już ograniczeń w tym, co można było robić Żydom i stało się boleśnie jasne, że nie można było zostać w Niemczech. Pomimo rozpaczliwych prób wyjazdu, z dnia na dzień ucieczka stawała się coraz trudniejsza. Granice zamknięte, a problemy przy ich przekroczeniu stawały się prawie niemożliwe do pokonania. Sami Niemcy też utrudniali, tak bardzo chcieli się nas pozbyć. By się wydostać, trzeba było płacić. Wielu ludziom się to nie udało i to bynajmniej nie z braku pieniędzy. Moja rodzina zalicza się do tej grupy.
W miejscach publicznych zaczęto wywieszać znaki zakazujące Żydom wstępu. Zabroniono nam posiadania radioodbiorników, nakazano oddać rowery. Do imion musieliśmy dodawać człon Sara lub Izrael. Na ubraniach musieliśmy nosić żółtą gwiazdę. I tak dalej. Wreszcie wybuchła wojna i byliśmy już w pułapce.” [własne tłumaczenie z „Inherit the Truth”]
Facebook
RSS