Miłośniczka pięknych przedmiotów, pasjonatka historii sztuki. Od 14 lat pracuje jako konsultant wizerunku, zajmując się profesjonalną autoprezentacją, wizażem, stylizacją i historią mody. Przytacza za J.W. Goethem: „Piękno należy wspierać, bo tworzy je niewielu, a potrzebuje wielu”
Czy sztuka zawsze była pani pasją?
Agnieszka Jelonkiewicz, właścicielka firmy Akademia Stylu:
Była zawsze obecna, choć na początku nie zdawałam sobie z tego sprawy. Z dzieciństwa pamiętam w bibliotekę u Babci – półki z książkami od podłogi, aż do sufitu. Były wśród nich albumy Dziadka z malarstwem, rzeźbą, architekturą. Uwielbiałam je oglądać, były „takie inne”: kolorowe, na pięknym papierze z niepolskimi literami. Świadomie sztuką zaczęłam się interesować na studiach. Historia sztuki znakomicie rozwija poczucie estetyki, ale i wysoko stawia poprzeczkę. Poznając najznakomitsze przykłady z różnych dziedzin sztuki zupełnie zmienia się nasze spojrzenie na otaczający nas świat. Jest potem zdecydowanie trudniej odnaleźć się we współczesności i panującej obecnie estetyce, a coraz częściej jej braku.
Czy korzysta pani ze sztuki na co dzień lub w pracy?
„Sztuka” to ogromnie pojemne pojęcie. Upraszczając jest to pewien rodzaj piękna. Stąd urządzając wnętrza, robiąc zdjęcia, ubierając się, ubierając modelki do sesji zdjęciowych – cały czas korzystam ze sztuki. Znajomość historii mody pomaga przy stylizacjach, przy komponowaniu dodatków, fryzur i makijaży. Historia mody jest też znakomitym „narzędziem” przy oglądaniu pokazów mody i komentowaniu aktualnych trendów. W każdej kolekcji znajdują się jakieś odniesienia historyczne. Fantastycznie jest umieć to odczytać i zobaczyć na czym polega interpretacja „dziedzictwa” w danej kolekcji. Korzystam więc ze sztuki cały czas.
Jak to się stało, że została pani doradcą ds. wizerunku?
Mam taką koncepcję: w dzieciństwie byłam niejadkiem. Sposobem na to były mieniące się barwami bajki o księżniczkach, opowiadane mi przez Babcię. Księżniczki zakładały wspaniałe suknie, a ja słuchając tych opowieści poznawałam szczegółowo fasony, rodzaje materiałów, kolory haftów – bo kreacje były opisywane z najdrobniejszymi szczegółami. Poza tym, pamiętam przepastne szafy Babci, a w nich wszystkie kolory sukienek, szali, rękawiczek, kapeluszy, butów. Dziś może to nie wydaje się takie niezwykłe, ale w latach 70–tych w naszych sklepach nie było takich rzeczy. A dzięki pasji Babci do szycia Jej garderoba była niezwykła. A Babcia zawsze przypominała mi kolorowego motyla. Jak dorosłam, długo zastanawiałam się co chcę w życiu robić. Jednego byłam pewna: chcę pracować z kolorami i z ludźmi. Jednak takiego zawodu nie było. To był początek lat 90-tych. Skończyłam więc historię sztuki, ale nadal to nie było to. W międzyczasie zaczęły docierać do nas nowinki o zawodzie wizażysty, stylisty, kreowaniu wizerunku polityków w kampaniach wyborczych. Zaczęłam pochłaniać wszystkie informacje na ten temat. Zafascynowało mnie to – ale nie miałam gdzie się tego uczyć. W końcu pojechałam na konferencję do Pragi. Występowały tam „konsultantki wizerunku” z całego świata. Opowiadały o swojej pracy, o tym jak doradzają osobom publicznym i prywatnym, jak kompletują szafy, chodzą ze swoimi klientkami na zakupy, prowadzą warsztaty i szkolenia. A mi coraz szerzej otwierały się oczy. Odkryłam coś cudownego i od tej pory wiedziałam już, że nic innego nie będę w stanie robić.
Zaczęła się więc pani uczyć od ekspertów zrzeszonych w Association of Image Consultants International. Zdobyła pani certyfikat międzynarodowego konsultanta koloru i wizerunku (image & color consultant). Czy po odkryciu swojej pasji poczuła się pani kobietą spełnioną?
Wręcz przeciwnie, byłam potwornie nieszczęśliwa, bo nie mogłam robić tego, o czym marzyłam. Stale zadziwiał mnie fakt, że moja wymarzona praca istnieje, korzysta z niej tyle osób na świecie, a u nas nie ma na nią w ogóle popytu. Czułam się jakbym była zamknięta w szklanym akwarium oglądając zza jego szyb moją wymarzoną pracę. Kto by pomyślał, w latach 90-tych, że można iść na zakupy z doradcą, pokazać mu swoją szafę, by skompletować garderobę? Albo by udać się na warsztaty celem poprawy swojego wizerunku? Poza tym jak miałam uczyć? Nie było wtedy u nas powszechnie dostępnych projektorów multimedialnych, z których można było wyświetlić prezentację Power Point, tak jak robiły to „zagraniczne konsultantki”. Były tylko rzutniki ze slajdami, a slajdów z tematami, które mnie interesowały nie było. Jednak chęć robienia tego, o czym marzę była we mnie tak silna, że zaczęłam walkę. Bywało, że i z wiatrakami.
I co pani robiła?
Zaczęłam od organizowania pokazów makijaży. To cieszyło się jeszcze umiarkowanym zainteresowaniem. Pisałam do gazet, opowiadałam o kreowaniu wizerunku w radio, pukałam do lokalnej TV. Dzięki uprzejmości Kujawsko-Pomorskiego Centrum Promocji Kobiet mogłam zapraszać cyklicznie kobiety na spotkania wizerunkowe. Odwiedzałam szkoły, gdzie uczyłam wizażu, historii mody. I to wszystko co mogłam zrobić. Teraz już wiem, że było na to wszystko za wcześnie. I nagle nasza TV zaczęła emitować programy o metamorfozach. Stały się bardzo popularne. Myślę, że dzięki tym programom wreszcie okazało się, że są ludzie, którzy zawodowo zajmują się urodą. Być może wtedy obudziła się w kobietach chęć zmiany i przyzwolenie na to, że warto o siebie dbać.
Czy do dbania o swój wizerunek konieczny jest skalpel i drastyczna dieta?
Absolutnie nie! Telewizja rządzi się swoimi prawami. Im straszniejszy początek, tym lepszy finał. Było więc dużo krwi, sińców, wyrzeczeń oraz obowiązkowa rozłąka z rodziną. A potem wielki bal i wygrana – jak w bajce o Kopciuszku.
Znowu wracamy do bajek.
Tak. W każdej kobiecie tkwi coś z Kopciuszka. Która z nas nie chciałaby przejść takiej metamorfozy? Potrzeba podobania się innym jest zupełnie naturalna i dotyczy w tym samym stopniu kobiet i mężczyzn. Na tym właśnie polega moja praca, żeby pomagać ludziom dostrzegać swoje piękno. Uczyć jak wydobywać swoje atuty. Żeby pokazać, że bez użycia skalpela i diety, już „od teraz” można poczuć się i wyglądać pięknie. Są na to inne sposoby. Nieskomplikowane, dostępne dla każdego i przyjemne w użyciu.
Czy mogę prosić o uchylenie rąbka tajemnicy?
Oczywiście. Wystarczy pobawić się formą, kolorem, fakturą i wzorem. Proszę zwrócić uwagę, że te same „parametry” występują w każdej dziedzinie sztuki celem stworzenia piękna. A skoro zawodowo zajmuję się kreowaniem piękna, wychodzi na to, że też tworzę pewien rodzaj sztuki – sztuki dostrzegania i tworzenia swojego piękna.
Specjalizuje się pani w doradztwie z wizerunku biznesowego. Czy to prawda, że jak nas widzą, tak nas piszą? Dlaczego odpowiedni ubiór jest ważny?
Otwieranie się u nas oddziałów międzynarodowych korporacji zaowocowało wzrostem świadomości w kwestii profesjonalnej autoprezentacji. Stale rośnie konkurencja, każdy z nas posiada automatyczną skłonność przypisywania osobie dobrze prezentującej się więcej pozytywnych cech. Każdy z nas woli z taką osobą nawiązać relacje. Nic dziwnego, że coraz więcej korporacji zdaje sobie sprawę, że wizerunek i zachowanie pracowników tworzy kulturę firmy. Ta zaś może być doskonałym wyróżnikiem na rynku. Stąd szkolenia z dress code’u stają się coraz bardziej popularne. Poza tym, schludność i strój stosowny do sytuacji jest i był zawsze elementem zarówno kultury osobistej, jak i szacunku wobec drugiego człowieka. Nie powinno to dziwić, te zasady od wieków są obecne w filozofii savoir-vivre’u.
Są kobiety, które na biznesowe spotkanie z mężczyznami zakładają mini lub głęboki dekolt. Czy epatowanie kobiecymi walorami to według pani dobry pomysł?
Za każdym razem kiedy słyszę takie historie robi mi się przykro. Kobiety przez lata walczyły o równouprawnienie, o równe pensje, o traktowanie ich dokonań z takim samym szacunkiem jak w przypadku mężczyzn. Nie jestem w stanie zrozumieć stosowania takich metod „zmiękczania” przeciwnika. W pracy jest miejsce na podkreślanie profesjonalizmu, a nie krągłości ciała. Kobieta sądząca, że „gra walorami” traktuje się przedmiotowo. I tak jest odbierana. Nigdy nie stanie się równorzędnym partnerem w dyskusji – ale to już na własne życzenie.
Co uważa pani za swój największy sukces?
Nieustające podążanie za swoją pasją. Posiadanie pasji to błogosławieństwo i przekleństwo zarazem. Praca jest dla mnie przyjemnością, ale robiąc cokolwiek innego usycham. Uparłam się na zawód, o którym mało kto słyszał. Ze ślepym uporem starałam się szukać zajęcia w tym kierunku. Myślę, że gdyby nie pasja, to dawno bym się poddała. Proszę mi wierzyć posiadanie hobby nie stresuje, ale jak ma się żyć tylko wykonując hobby to jest to już bardzo trudne zadanie.
Czym zajmuje się pani w wolnych chwilach? Kiedy chce się pani zrelaksować i odpocząć od pracy?
Odpoczywam poprzez twórczość. Uwielbiam aranżować przestrzeń. Tu zamruga do mnie jakiś stary mebel, tam porzucona rama i już mam zajęcie na czas wolny. Potem taki przedmiot dostaje „drugie życie”, a ja z filiżanką kawy w dłoni – choć na chwilę – zastygam, patrzę, chłonę… i się cieszę. Znowu stworzyłam coś ładnego. Ostatnio zaś zaczęłam malować porcelanowe koty.
Co by pani doradziła kobietom, które chciałyby założyć własny biznes? Na co powinny uważać?
Absolutnie nie czuję się doradcą w tej kwestii. W ogóle słowo biznes brzmi dla mnie strasznie „firmowo” i obco. Nigdy nie postrzegałam i nie nazwałam tak swojego zajęcia. Kalkulacja dla mnie wyklucza twórczość. Zabrzmi to pewnie dziwnie, ale wszystkie decyzje jakie podejmowałam były impulsem, wynikały z pasji, przyjemności działania. Cyfry, tabele, arkusze są mi wrogie i wrogiem. Stąd moja rada zabrzmiałaby pewnie romantycznie – powtórzona za naszym wieszczem – „miej serce i patrzaj w serce”.
Rozmawiała: Joanna Jałowiec