Singapur to drugie najbardziej zaludnione państwo świata zaraz po Monako. Nazwa wyspy pochodzi od dwóch słów w sanskrycie: singa czyli lew i pura – miasto
Niepodległa Republika Singapuru, należąca do Commonwealth of Nations, powstała w 1965 zaraz po oddzieleniu się od Federacji Malezji. Zajmuje drugie miejsce po Japonii, jako najbogatszy kraj w Azji, obok Szanghaju to najważniejszy port na kontynencie. Singapur jest również jednym z dwóch miast na świecie, w obrębie których, znajduje się rezerwat przyrody.
Na wyspę dostałem się drogą lądowo morską z sąsiadującego malezyjskiego miasta Johar Bahru. Stolica Singapuru położona jest nad Cieśniną Singapurską w południowej części państwa. Zatrzymałem się w dość drogim jak na typowe dormitorium dla backpackerów, hotelu na ulicy Victorii w pobliżu skrzyżowania z (?!) Arab Street.
Spuścizna byłej brytyjskiej koloni przejawia się tu w dwujęzyczności i czymś co nazywam chińską para-brytyjską mentalnością mieszkańców. Stąd narzuca mi się proste porównanie Singapuru i Hongkongu. Obie byłe kolonie angielskie łączy podobna historia, oba miasta na płaszczyźnie ekonomicznej zyskały miano tzw. Azjatyckich Tygrysów, oba położone są na wyspach, w obu zlokalizowane są potężne porty wiec taka asocjacja jest jakby oczywista. Sposób zachowania ludzi i ich kultura osobista są jednak nieco inne. Hongkończycy są wyniośli, chełpią się swoim bogactwem i nie są tak przyjaźni jak Singapurczycy. Właśnie to przesądziło, że przestałem nazywać Miasto Lwa drugim Hongkongiem.
Singapur zawsze wzbudzał we mnie bardzo literackie skojarzenia. Tanamera to tytuł znanej książki, której akcja rozgrywa się w mieście Lwa. Powieść nie zachwyciła mnie swoją fabułą, jest to bowiem romans (może nie tak dobry jak Anna Karenina, ale jak na tego typu książkę jest nawet dość wciągający) i jako taki ze względu na swój charakter jest raczej kobiecą literaturą. W Tanamerze autorowi bardzo sugestywnie udało się zaprezentować Singapur. Dzięki tej powieści w moim umyśle wykrystalizował się pewien idealistyczny obraz miasta. Druga książka związana z byłą brytyjską kolonią to Król Szczurów Jamesa Clavella, moim zdaniem najlepsza powieść o tematyce obozów jenieckich.
Dawno temu gdzieś w Wielkiej Brytanii pożyczyłem od mojego landlorda „The Singapore Grip” niestety nie udało mi się dobrnąć do końca. Kiedyś znajomy opowiadał mi o książce „Singapur czwarta rano” Marcina Bruczkowskiego, którą jeśli będę miał okazję pewnością zakupię i dołączę do mojej kolekcji literatury związanej z Singapurem. Wszystkie te przeczytane strony w połączeniu z świeżo nabytym przewodnikiem Lonely Planet, powodowały, że już w samolocie zastanawiałem: się jak to będzie przespacerować się bardzo istotną dla fabuły Tanamery, sławną ulicą Orchard, czy podobnie jak główny bohater powieści wyskoczyć na drinka do Raffelsa (założonego przez braci imigrantów z Armenii znanego każdemu Singapurczykowi hotelu). Ciekawy byłem czy tamtejsze kobiety rzeczywiście obdarzone są wyjątkowym urokiem tak barwnie opisywanym przez brytyjskich pisarzy, czy jedzenie naprawdę jest tam aż tak różnorodne.
Wielu ludziom Singapur kojarzy się z drakońskimi karami za zaśmiecanie, publiczne spożywanie alkoholu i inne podobne wybryki. Moja naturalna przekora (głupota) spowodowała, że już pierwszego dnia pobytu w Mieście Lwa trzykrotnie złamałem przepisy: przebiegając ulicę na czerwonym świetle, paląc hinduskiego bidi w pobliżu przystanku i wyrzucając skórkę od banana na ulicę. Nazwijcie mnie nieokrzesanym prostakiem jeśli chcecie, ale ja porostu musiałem dokonać tych symbolicznych zakazanych „wyczynów”. Nie zostałem ukarany. Podczas wjazdu do Singapuru przydarzyła mi się natomiast nie do końca sympatyczna przygoda z celnikami. Parę dni przed odwiedzinami państwa-miasta, na pewnym malajskim targowisku natknąłem się na stoisko z bogatym wyborem pałek teleskopowych. Pół roku wcześniej gdy zwiedzałem pewne chińskie miasteczko ze znajomym, strasznie rozbawiła nas bezzasadność idei kupna takiego przedmiotu, który ochrzciliśmy mianem „pały z Yangzhou”. Nie zastanawiając się długo za równowartość 5 dolarów nabyłem „teleskop” z zamiarem przywiezienia go w ramach żartu przyjacielowi z Szanghaju, jako swoistego suweniru z Malezji.
Pała wylądowała na dnie plecaka i została przeze mnie zapomniana do czasu, gdy wykrywacz metali na przejściu granicznym pomiędzy Malezją a Singapurem groźnie zapiszczał. Ten kretyński przedmiot jest traktowany w Mieście Lwa jako niebezpieczna broń, a jego posiadanie jest ściśle zabronione. Zostałem zaprowadzony do pokoju przesłuchań i pozbawiony „pały”. Chyba tylko moje umiejętności komunikacji interpersonalnej uratowały mnie przed wysoka grzywną.
Na zawsze wryła mi się w pamięć, zupełnie przeciwna do powyższej, miła sytuacja, jakiej doświadczyłem szwendając się po China town. Towarzyszył mi znajomy backpacker, który po tygodniowym pobycie w Singapurze wybierał się do Indonezji. Obaj byliśmy zachwyceni atmosferą targowiska w Chińskiej dzielnicy. Wygląd tego miejsca znaczne odbiega od swoich odpowiedników w Chinach kontynentalnych, jest tu schludnie jak w całym Singapurze a sprzedawcy nie są ani trochę nachalni. Po pewnym czasie zgłodnieliśmy. Zaintrygowani nazwą Japanese Pizza na mini szyldzie jednego z tysiąca kramików, postanowiliśmy spróbować owego specyfiku. Potrawa okazała się placuszkiem nadziewanym tuńczykiem krewetkami i innymi bliżej niezidentyfikowanymi (ale smacznymi) owocami morza. Siedliśmy na pobliskim murku i skonsumowaliśmy japońską pizze. Pałaszowałem aż uszy mi się trzęsły.
Kiedy skończyliśmy podeszła do nas sprzedawczyni o aparycji przemiłej staruszki i zapytała czy mamy ochotę na jeszcze jedną. Pomyślałem: czemu nie, smaczne, stosunkowo tanie a poza tym mam wakacje wiec mogę sobie pozwolić na tego rodzaju drobne przyjemności i dać się naciągnąć na kolejna porcję. Gdy sympatyczna pani podała mi Japońską Pizzę sięgnąłem po portfel, ale ona zatrzymała moja rękę i uśmiechnęła się dobrodusznie mówiąc, że to prezent. Sytuacja, jakiej nie doświadczyłem nigdy w kontaktach z pazernymi Chińczykami z Szanghaju. Możecie się śmiać, ale ten drobny gest wprawił mnie w doskonały humor i spowodował, że na pewien czas znów uwierzyłem, że natura ludzka jest z gruntu dobra.
Tekst i zdjęcia: Michał Gołąb
Facebook
RSS