Małą czarną wymyśliła Coco Chanel, historia prezerwatywy sięga czasów starożytnych, zmysłowy gorset powodował śmiertelne choroby, a szpilki pierwotnie nosili… mężczyźni! Czyli… raport o tym, czego nie wiecie o seksownych przedmiotach
Jak Coco stworzyła ikonę
„Ubieranie kobiety to nie jest męska sprawa. Oni ubierają je źle, ponieważ nimi gardzą” stwierdziła w pewnym momencie swojego życia Coco Chanel. I wymyśliła „małą czarną”. Kreacja ta ma niespełna sto lat, a chyba żadna z nas nie wyobraża sobie bez niej życia. Pasuje na każdą okazję, można ją założyć zarówno na spotkanie biznesowe, jak i na wytworną kolację.
„Mała czarna” to krótka, prosta sukienka, która swoje życie zaczęła w latach dwudziestych XX wieku. Jej pojawienie się zawdzięczamy nikomu innemu, jak królowej mody – Coco Chanel. Magazyn Vogue określił swego czasu tę sukienkę nazwą „Ford”, ponieważ tak jak samochody Henry’ego Forda była ona szeroko dostępna i w jednym kolorze.
Sukienka Chanel, kiedy wchodziła na rynek, została zaprojektowana w taki sposób, aby nie było na niej widać żadnych plam i aby każda kobieta, niezależnie od sylwetki, wyglądała w niej dobrze.
To podstawa każdej damskiej szafy. Może służyć jako baza, po połączeniu jej z ciekawymi dodatkami: marynarką, szalem, biżuterią, odpowiednimi butami czy zwykłym sweterkiem, otrzymujemy za każdym razem zupełnie nową kreację.
To, że dziś nie wyobrażamy sobie życia bez kawałka czarnego materiału, zawdzięczamy, poza Coco Chanel, m.in. Audrey Hepburn, która błyszczała na ekranie w „Śniadaniu u Tiffanego” właśnie w „małej czarnej”. Ale zanim do tego doszło…
Matka stroju, o którym mowa, Coco Chanel (Gabrielle Bonheur Chanel) od 1915 roku rewolucjonizowała damską modę, lansując ubrania o prostych sportowych fasonach oraz pozbawione ozdób krótkie suknie, stając się na sześć dziesięcioleci ikoną paryskiej haute couture. Królowa mody zwykła mawiać, że gwiazdor to człowiek, który latami pracuje jak opętany, by zyskać popularność, a potem zakłada ciemne okulary, żeby go nie rozpoznano. Sama przeszła drogę a’la „American dream”, więc wiedziała, o czym mówi.
Początki były trudne. Mała Coco sześć lat dzieciństwa spędziła w sierocińcu w Aubazine, prowadzonym przez siostry Najświętszego Serca Marii. Zanim wzięła się za projektowanie, występowała, pod pseudonimem Coco właśnie, jako piosenkarka w kawiarniach Moulins i Vichy. Mimo, iż nie potrafiła śpiewać, nadrabiała tańcem i temperamentem. A tego akurat nie można było ambitnej Francuzce odmówić.
W roku Coco 1913 założyła w Paryżu swój pierwszy sklep z kapeluszami i damskimi ubiorami. Od 1915 roku zaczęła lansować w nim odzież o charakterze sportowym jako ubranie do pracy. Zmęczone gorsetami damy z wyższych sfer bardzo chętnie sięgnęły po propozycje rodzącej się właśnie królowej mody. Ta ekstrawagancka odmiana zawładnęła szafami kobiet na dobre. W następnych 30 latach jej projekty modniarskie, podkreślające funkcjonalność i prostotę, zrewolucjonizowały przemysł odzieżowy.
A wszystko zaczęło się od podróży do Wenecji. Podobno to wówczas postanowiła zrewolucjonizować damską modę, bo w szerokich spódnicach trudno jej było wychodzić i wchodzić do gondoli. Zamieniła więc je na… męskie spodnie!
Tak rozpoczęła się wielka szkoła Chanel. W kolekcjach pojawiła się prosta i wygodna dżersejowa sukienka, nazywana dziś „szmizjerką”. Ponadto, Coco zakazała kobietom nosić gorsety, zniewalające ich ciała. Podpowiedziała, żeby założyły spodnie. Zamiast skomplikowanych fryzur, francuska projektantka zaproponowała krótkie włosy, a zamiast bogato zdobionych strojów, styl na chłopczycę, czyli sukienki z nisko zarysowaną talią.
„Moda, w której nie można wyjść na ulicę nie jest modą.” – mawiała najsłynniejsza z projektantek. Pociągała ją funkcjonalność męskich ubrań, które w zmodyfikowanej formie trafiały do szaf pracujących, uczących się i uświadomionych kobiet. Ona sama, męskie blezery, kardigany, kamizelki i koszule pożyczała jeszcze z szafy swoich kochanków.
Obcas jest obowiązkiem!
Zanim Marylin Monroe zaczęła skracać jeden z obcasów w swoich szpilkach, żeby mieć bardziej zmysłowy chód, a bohaterki „Seksu w wielkim mieście” zaczęły lansować cuda zaprojektowane przez Manolo Blahnika i Christiana Louboutin’a, buty na szpilce przeszły długą historię.
Buty w ogóle powstały, jak wszystko, co najistotniejsze, w starożytności. Około XV wieku do obuwia dorobiono obcasy. Miały ułatwić jazdę konną i pomóc utrzymać nogę w strzemionach. Mężczyznom, rzecz jasna. I tak panowie zapałali uznaniem do obcasów. Te zaś, jako niezwykle luksusowe dobro, stały się symbolem wysokiego standardu życia.
To, że to panie dziś noszą obcasy, zawdzięczamy Katarzynie Medycejskiej. To ona, jako pierwsza kobieta, założyła takie buty. Na swój ślub w 1533 roku. Choć niektórzy twierdzą, że naszą ukochaną szpilkę wymyślił… tak, tak, nie kto inny jak Leonardo da Vinci kilkanaście lat wcześniej.
W czasach Rewolucji Francuskiej obcasy popadły w niełaskę. Ponieważ mogły sobie na nie pozwolić tylko osoby bogate, były kojarzone ze znienawidzoną burżuazją. Zniknęły więc z damskich i męskich garderób na blisko sto lat. W tym czasie, panowie pozbyli się obcasów całkowicie. Panie jednak, wiedząc, co dobre, zachowały pamięć o obcasach.
Swoje prawdziwe życie szpilka zaczyna w XIX wieku. Wówczas w Stanach Zjednoczonych otwarta zostaje pierwsza fabryka obcasów. Wiek XX należy już do butów na obcasie.
To, że szpilka wygląda dziś tak, jak wygląda, zawdzięczamy Włochom. To oni zwęzili obcas jeszcze przed II wojną światową. Pojawiły się jednak problemy. Trudno było wykonać taki obcas, który byłby stabilny i nie wyginał się pod ciężarem ciała. Udało się to dopiero w 1955 roku. Lecz zaraz po tym, jak można było w nich pewnie stąpać po ziemi, obcasy stały się symbolem rozpusty, złego smaku i zaczęto je kojarzyć wyłącznie z kobietami lekkich obyczajów. Zapewne dlatego, że szpilka wyszczupla optycznie sylwetkę, wydłuża nogi i dodaje zmysłowości ruchom.
Dziś wiele kobiet nie wyobraża sobie życia bez szpilek. Królują nie tylko na wybiegach i w garderobach gwiazd, ale i w szafach kobiet na całym świecie. I chociaż lekarze przestrzegają przed ich szkodliwym wpływem na zdrowie, a i bieganie cały dzień w 10-centymetrowych obcasach do najwygodniejszych nie należy, która z pań odmówi sobie tej przyjemności wyszczuplającej sylwetkę i dodającej wdzięku?
Historia wymalowana na ustach
Czy wiecie, że oficjalne narodziny szminki, udokumentowane publikacjami w prasie, miały miejsce w 1883 roku w Amsterdamie? 1 maja na światowej wystawie kosmetyków, paryskie perfumerie zaprezentowały, właśnie w mieście rowerów, nowy rodzaj „farby do ust”. Wówczas ten kosmetyk opisywano jako „Stylo d’Amour” (co w wolnym tłumaczeniu znaczy „kredka miłości”). Świadkowie opisują ją jako kolorowy sztyft, zawinięty w papier.
Jednak, jak się zapewne domyślacie, historia „farby do ust” sięga wiele tysięcy lat wstecz. Żeby upiększyć swój wizerunek, po „starożytną” szminkę sięgała już królowa Nefretete w 1340 roku p.n.e.
Podobnie, jak obcasy i gorset, na początku istnienia, szminka była kojarzona z kobietami raczej lekkich obyczajów. W starożytnej Grecji pomalowane usta były znakiem rozpoznawczym, przypisanym damom z półświatka. W tamtych czasach szminkę wytwarzano z dość toksycznych substancji, takich jak ołów, arsen, sięgano też po… owady. Kleopatra na przykład, aby uzyskać czerwień na wargach, jako barwnika używała proszku z suszonych żuków…
Angielska królowa Elżbieta I w XVI wieku nadała szmince nieco pozytywnego tonu, używając jej do swojego makijażu prezentującego wizerunek nieskalanej dziewicy. W tym czasie w skład kosmetyku wchodził głównie wosk pszczeli i siarczek rtęci.
Później było jednak o wiele gorzej. W 1770 roku, brytyjski parlament uchwalił akt pozwalający oskarżyć o bycie wiedźmami kobiety, które noszą szminkę! A następczyni Elżbiety – królowa Wiktoria panująca w XIX wieku, ponownie zepchnęła szminkę do rangi „rozpustnej zabawki” kobiet z półświatka.
Wiek XX to narodziny kina. Kino zaś to film niemy i gwiazdy dużego ekranu. Kobiety – ikony, pięknie uczesane i pięknie pomalowane. Dzięki gwiazdom kina lat 20. szminka trafiła na salony. W 1930 roku wizażysta Max Factor wymyślił błyszczyk do ust. W 1950 roku amerykańska chemiczka Hazel Bishop stworzyła pierwszą szminkę długo utrzymującą się na ustach, która nie rozmazuje się podczas pocałunku.
Za jeden z przełomowych momentów w historii szminki uważa się pierwszą kampanię marketingową firmy Revlon, która w 1952 roku wprowadziła hasło „Ogień i lód”. Dzięki niemu kosmetyk upiększający usta stał się jednym z najlepiej sprzedających się produktów na świecie. Reklamowane odcienie czerwieni, różu i koralu zdominowały rynek aż do końca lat 70.
Kolejne dziesięciolecia to mieszanie barw, pojawienie się błyszczyków i pomadek nawilżających. Dziś, jak podaje Sueddetsche Zeitung, tylko w Niemczech 16 milionów kobiet od 14 do 64 lat codziennie używa szminki. Do najbardziej pożądanych kolorów należą oczywiście wyraziste czerwienie. Zaraz po nich są bezbarwne lub przeźroczyste pomadki i błyszczyki. Później kobiety wybierają wyraźne brązy i beże.
Król pożądania
Czy, zakładając go, żeby oszołomić kochanka, pamiętasz o tym, że to wynalazek starożytności? I że swego czasu był dla kobiet prawdziwym narzędziem tortur? Mdlały, nie mogły złapać tchu, ale zawsze – olśniewały smukłą talią. Wszystko przez, a może dzięki, gorsetowi.
orset może sięgać od dekoltu aż po biodra, a nawet kolana. W swoim klasycznym wcieleniu uwypuklał piersi i zaokrąglał biodra, zwężając jednocześnie talię, często do niewyobrażalnie wąskiego obwodu! Ale pełnił też funkcje lecznicze, utrzymując sylwetkę w wymaganej pozycji. Andy Warhol nosił go przez pół życia po tym, jak został postrzelony podczas zamachu. Ale, zanim do tego doszło, cofnijmy się kilka… tysięcy lat wstecz.
Gdybyście podróżowały po Afryce czy Azji i zajrzały do jaskiń, których ściany zdobią prehistoryczne malowidła z okresu neolitu, zauważyłybyście rysunki kobiet odzianych w wykonane ze zwierzęcej skóry, wiązane z przodu… tak, tak, pierwowzory gorsetu. Starożytny Egipt, Grecja i Rzym – tam również znajdziemy ślady uwielbianego dziś i zmysłowego narzędzia do pobudzania męskiej wyobraźni. A, co jeszcze ciekawsze, tę część garderoby w starożytności stosowały zarówno panie, jak i panowie. Dla szczupłej talii rzecz jasna.
Po upadku starożytnych mocarstw, gorset odszedł na kilkaset lat w zapomnienie. Powrócił w XIII wieku. I, wszywany w suknie, stał się integralną częścią kobiecego stroju. W tym czasie też pojawiły się pierwsze fiszbiny.
Za czasów Katarzyny Medycejskiej, francuskiej królowej żyjącej w XVI wieku, która notabene wprowadziła również buty na obcasie w okres nowożytny, damy dworu musiały nosić gorset. Miał on pomagać utrzymać jednakowy, 13-calowy obwód tali (ok. 35 cm!). Gorseciarki tworzyły wówczas gorsety ze wszystkiego: z bawełny, drewna, a nawet metalu.
Wiek XIX to pierwsze metalowe dziurki, dzięki którym można było wiązać gorset. Pamiętacie słynną scenę z „Przeminęło z wiatrem”, gdzie Scarlett, trzymając się łóżka, każe służącej ściskać gorset tak mocno, aż obwód w pasie będzie idealny? Za tę idealność kobiety płaciły zdrowiem. Torturą było założenie gorsetu, jak i jego noszenie. Założyć upiększający pancerz pomagała damie zwykle jedna lub kilka służących. Żebra ściskane były do granic możliwości, zdarzało się, że pękały. Gorsety zawiązywano tak mocno, że panie, przed wyjściem na salony, mdlały z braku tchu, miewały nudności, zawroty głowy, zdarzały się nawet urazy narządów wewnętrznych! Ale, czegóż się nie robi dla oszałamiająco smukłej talii, uwypuklonych piersi i figury klepsydry, która od zawsze była wyznacznikiem kobiecości idealnej…
Wiek XX zmienił narzędzie tortur w zwykłą, choć niewątpliwie najbardziej zmysłową i działającą na męską wyobraźnię, część damskiej garderoby. W latach 50. sięgnął po niego Christian Dior, a po nim założyły go gwiazdy wielkiego ekranu: Sophia Loren i Gina Lollobrigida. W latach 80., za sprawą Jeana Paula Gautiera, Vivienne Westwood i skandalistki Madonny, dawna sława gorsetów, jako symbolu zmysłowości, wróciła z jeszcze większym rozmachem i tak utrzymuje się do dzisiaj. Tyle, że już bez potrzeby nadwyrężania zdrowia dla pięknego, seksownego wyglądu.
(pre)historyczna prezerwatywa
Zanim prezerwatywa przyjęła swoją obecną, lateksową postać, przeszła długą drogę. Niektóre z pomysłów na bezpieczny seks naszych przodków dziś nieco zadziwiają. Oto krótka historia najstarszej i nadal najpopularniejszej metody antykoncepcji. o niedawna prezerwatywa była jedynym środkiem antykoncepcyjnym używanym przez mężczyzn. Jej początki, tak jak i wielu współczesnych wynalazków, sięgają starożytnego Egiptu.
Egipcjanie zakładali na swoje przyrodzenie różne przedmioty. Trudno je dziś nazwać prezerwatywą, ale trzeba przyznać, że wykazywali się sporą wyobraźnią. Ozdóbki na najczulszą część męskiego ciała wykonywali z najróżniejszych surowców – skór, bawełny, srebra, nawet muszli ślimaka. Z kolei grecki król Minos (1200 p.n.e.) używał prezerwatyw z kozich pęcherzy. Jednak wówczas „prezerwatywy” pełniły bardziej funkcję ozdobną, nie chroniły raczej ani przed ciążą, ani przed chorobami wenerycznymi.
Początki prawdziwych prezerwatyw datuje się na wiek XVI. Z kart historii wiadomo, że po Europie hulała wtedy epidemia syfilisu (kiły), przywleczonego – jak mówi jedna z teorii – przez żeglarzy wracających z morskich wypraw z Krzysztofem Kolumbem. Choroba ta wywołała falę poszukiwań środka, który uchroniłby ludzkość przed – jak nazywano wtedy kiłę – „prezentem Nowego Świata”.
Jednym z największych autorytetów dziedziny ludzkiej seksualności był w tym czasie Gabrielle Fallopius – włoski badacz i anatom. Za jego pomysłem ponad tysiąc ochotników przetestowało prezerwatywy z płótna, a dokładnie lniane woreczki, nasączone solami nieorganicznymi. W opublikowanej w 1564 roku książce „De morbe gallico” ów lekarz polecał mężczyznom, którzy chcą uniknąć przykrych przypadłości, owe lniane woreczki nasączone nieorganicznymi solami.
Jednak, obok lnianego wynalazku, w użyciu wciąż pozostawały prezerwatywy ze świńskich, baranich i kozich jelit, które w XVII wieku zamieniono na „lepszą” ślepą kiszkę owcy – uznawaną wtedy za oficjalny środek antykoncepcyjny. Z kolei wybrańcy, jak na przykład król Ludwik XIV „ubierali” swojego penisa w szlachetne jedwabie i aksamity.
W historii prezerwatywy ważne miejsce zajmuje pewien nadworny lekarz angielskiego króla Karola II (1630 – 1685). Był nim doktor Condom. Erotycznie aktywny król doszedł do wniosku, że jego rodzina nie powinna się już powiększać i poprosił swojego medyka o odpowiedni zapobiegawczy środek. Ten zaproponował mu owczą ślepą kiszkę. Nazwisko doktora z czasem przylgnęło do tego niewielkiego i użytecznego przedmiotu, który właśnie od XVII wieku stał się także środkiem antykoncepcyjnym, mimo, że do tej pory miał jedynie chronić przed chorobami wenerycznymi. Istnieją podzielone poglądy na temat, czy kondomy zawdzięczają nazwę angielskiemu lekarzowi – „condus” po łacinie oznacza zbiornik i być może tu należy szukać źródeł.
Jednak z zabezpieczeń korzystała też mniej zamożna część społeczeństwa. Rybacy jako prezerwatywę wykorzystywali pęcherze pławne ryb, pasterze zaś – jagnięce jelita. Co więcej – owe środki antykoncepcyjne pojawiły się również w sprzedaży. Pierwsza reklama prezerwatyw pojawiła się na łamach The New York Times w 1861 roku. Pięćdziesiąt lat później prezerwatywy trafiły do aptek.
Przełom w produkcji prezerwatyw nastąpił na początku XIX wieku, kiedy to Charles Goodyear (ten sam, którego nazwisko widnieje dziś na samochodowych oponach) wynalazł metodę wulkanizacji kauczuku i wyprodukował pierwszego gumowego kondoma. Miał 2 mm grubości, a wzdłuż biegł boczny szew, ale w dużej mierze przypominał już tego współczesnego. Był to jednak przedmiot wielokrotnego użytku – po użyciu po prostu się go myło.
Dopiero Julius Fromm wprowadził do masowej produkcji cienkie prezerwatywy bez szwów, sprzedawane w eleganckich opakowaniach. Od tego momentu zaczęły się eksperymenty, wprowadzanie nowych kolorów i kształtów. Najbardziej pomysłowi w tej dziedzinie są Japończycy. Dzisiejsze kondomy produkowane są z lateksu i silikonu.
Na ból głowy – wibrator!
Najpierw miał być lekiem na ból głowy, bezsenność i brak apetytu… Wibrator, bo o nim mowa, znany jest już od XIX wieku. Trudno jednak zaprzeczyć, że lata świetności przeżywa właśnie teraz.
wszystko zaczyna się dawno, dawno temu. Na początku XIX wieku. W Europie. Wówczas to wiele kobiet choruje na tzw. „histerię”, a lekarze wymieniają objawy tej choroby: ból głowy, bezsenność, ospałość lub zbyt duża nerwowość, osłabienie, brak łaknienia. Ową „histerię” leczy się w gabinetach… doprowadzając kobiety do orgazmu. Używa się do tego specjalnych urządzeń, które wystrzeliwują w okolice kobiecej pochwy i łechtaczki (zwane wtedy zresztą „rejonem produkcyjnym”) silny strumień wody. Zadowolone z efektu kobiety decydują się na zabieg coraz chętniej, niestety, użycie pierwszego wibratora jest bardzo drogie, a i samo urządzenie wydaje się z dzisiejszej perspektywy raczej mało poręczne.
Po wibratorze napędzanym wodą, przychodzi kolej na parowe urządzenie, zwane… „manipulatorem”. Ono jednak również nie jest idealne. W 1880 r. w Wielkiej Brytanii rodzi się pomysł pierwszego elektrycznego wibratora, a urządzenie z adnotacją „do użytku w domu” na liście patentowej pojawia się w 1902 roku. Jest to piąte urządzenie elektryczne wykorzystywane w domu, zaraz po maszynie do szycia, a długo przed tym, zanim gospodynie domowe usłyszą o czymś takim, jak żelazko, czy odkurzacz.
Wibrator ogromną popularność zyskuje na początku XX wieku. Do 1917 roku panie używają tej zabawki częściej niż tostera. „Złoty wiek” wibrator przezywa w latach 50’ i 60’. Katalogi roją się od przeróżnych ofert, a co bardziej pomysłowi producenci w zestawie dorzucają drapacz do pleców, szczotkę do włosów, a nawet specjalne nasadki na odkurzacze. W 1973 roku wibratory trafiają na półki pierwszego sex shopu w Nowym Jorku, który w swojej ofercie ma wyłącznie gadżety dla pań.
W latach 90’ do ponownego odkrycia dobroczynnych zalet wibratora przyczynia się… prezydent USA Ronadl Regan. Jego administracja prowadzi bowiem kampanię socjalną, która ma na celu uświadomienie zagrożeń związanych z HIV i AIDS. W ramach polityki pro zdrowotnej, do każdej rodziny trafia katalog „bezpiecznych opcji seksualnych”. Jak nie trudno się domyślić, wibrator zajmuje na owej liście całkiem wysoka pozycję…
Dziś, spoglądając na historię wibratora, nie wiedzieć czemu. wielu kobietom kojarzy się on z wyuzdanymi i gorszącymi akcesoriami erotycznymi. Żeby zafundować sobie taką zabawkę, można pójść do sex shopu, albo zamówić wibrator w internecie (producent zawsze gwarantuje opakowanie nie sugerujące zawartości). Pomijając jednak sposób zakupu, trzeba zaznaczyć, że „wczesny wibrator” znacznie różni się od tych, które czekają na współczesne miłośniczki przyjemności. Dziś można kupić wibratory pochwowe, łechtaczkowe, zorientowane na punk G (pomimo, że uczeni tego świata nadal spierają się, czy magiczne G w ogóle istnieje), a także specjalne odmiany wibratorów przeznaczone dla wielbicielek seksu analnego. Do wyboru, i zdecydowanie do koloru. Ale zawsze dla przyjemności.
Ela Prochowicz
Facebook
RSS