Hollywood bardzo dobrze wie, że historie o dramatycznej miłości, najlepiej takie wzięte z życia, sprzedają się rewelacyjnie. Kilka lat temu fabryka snów postawiła na gejów. Odbiorcą tego rodzaju kina uczyniła głównie kobiety
„Kino odtwarza, co się wydarza” – zwykł mawiać znakomity krytyk filmowy Zygmunt Kałużyński. Podgląda, przedstawia, moralizuje, bawi. To rozrywka i tylko rozrywka, ale również odbicie tego, co dzieje się na świecie. Gej w kinie popularnym jest obecna od początków istnienia filmu. Zmienia się wraz ze zmianami społecznymi, ewoluuje, przedstawia różne postawy społeczne, stosunek widzów, a zatem i społeczeństwa do homoseksualisty.
Gejów wycinamy
Nie każdy wie, że historia kina gejowskiego zaczyna się wcześniej niż historia kina w ogóle. W 1894 (lub na początku 95) w studiu Thomasa Edisona powstaje utwór filmowy „The Gay Brothers”. To obrazek pokazujący trzech mężczyzn – dwaj z nich tańczą, trzeci im akompaniuje. A cały obraz jest bardziej karykaturą niż poważnym projektem.
Lata 30., kiedy tak naprawdę zaczyna się kino popularne, to zwykle śmiech ze zniewieściałego geja, przedstawianie go jako istoty groteskowej i śmiesznej. Okres cenzury w kinie, czyli lata 40., 50., i 60. to po pierwsze zakaz prezentowania w kinie homoseksualistów (kodeks Haysa) czyli wycięte sceny i poprawiane scenariusze (z filmu „Kotka na gorącym, blaszanym dachu” (1958) Richarda Brooksa usunięto sugestie o biseksualnej orientacji bohatera. Z ze „Spartakusa” (1960) Stanleya Kubricka trzeba było wyrzucić scenę, w której Antonius był uwodzony przez Crassusa), a po drugie – gej pojawiający się jako złoczyńca, morderca, postać mroczna i niebezpieczna.
Transwestyta z transseksualnej Transylwanii
Epoka wyzwolenia w towarzystwie hipsów, czyli kolorowa końcówka lat 60. i lata 70. to lekka „odwilż”. W Stanach zostaje zniesiony kodeks Haysa, na ekrany wchodzą przełomowe: „Victim”, „Kabaret”, „Rocky Horror Picture Show” i „Hair”. W tym ostatnim, na pytanie „Czy jesteś homoseksualistą?”, jeden z bohaterów odpowiada słynne: „Nie, ale Micka Jaggera z łóżka bym nie wyrzucił”… – Zdanie nie do pomyślenia jeszcze dekadę wcześniej…
„Rocky Horror” również kilka lat wcześniej nie mieściłby się twórcom i widzom w głowach. W pewną deszczową noc zakochani w sobie Brad i Janet trafiają do dziwnego zamku, w którym króluje transwestyta doktor Frank Furter, miłośnik obcisłych miniówek i butów na obcasie, śpiewający o sobie: „Jestem słodkim transwestytą z transseksualnej Transylwanii”. Dalej jest już tylko lepiej. Potężny Meat Loaf jeździ po zamku na Harley’u, rozpoczynają się obrady Dorocznego Zjazdu Transylwańczyków, doktor Frank N. Furter tworzy w swym laboratorium kochanka idealnego, w międzyczasie rozprawiczając Brada i Janet…
Lata 80. to czasy zdominowane przez AIDS i powrót postaci złego homoseksualisty na duży ekran. Natomiast ostatnie dwie dekady to nowy sposób pokazywania gejów – pozytywny i neutralny jednocześnie. Rewolucja ogromna, dziś bowiem gej czy lesbijka w filmie to coś oczywistego, krytycy i opinia publiczna nie opuszczają sali w zgorszeniu, nawet jeśli podczas sensu na ekranie pojawiają się sceny namiętnych pocałunków, czy też sceny łóżkowe.
Mamy prawo do miłości…
Rok 1993 to chyba największy i najgłośniejszy przełom w historii kina gejowskiego, a to za sprawą „Filadelfii” Jonathana Demme’a. Bohater filmu – Andrew Beckett jest młodym, bardzo dobrym prawnikiem. Rysuje się przed nim świetlana przyszłość i perspektywy szybkiego awansu. Niestety, Andrew Beckett prywatnie jest gejem i to w dodatku chorym na AIDS. Kiedy dowiadują się o tym jego pracodawcy, w podstępny sposób zostaje zwolniony. Podejrzewając prawdziwe przyczyny usunięcia z pracy, Andy pozywa swoich byłych pracodawców do sądu i oczywiście wygrywa.
Zanim jednak do tego dojdzie, Andy musi znaleźć prawnika, który zechce poprowadzić jego sprawę, sam bowiem może nie dożyć końca procesu. Znajduje więc czarnoskórego Joe Millera, homofoba uprzedzonego do wszystkich „dewiacji seksualnych” niemal tak samo, jak Ku Klux Klan do osób o innym niż biały kolorze skóry. Jednak Joe szybko przeżywa przemianę, bo tak ma być – bo film ma pokazać, że trzeba szanować drugiego człowieka: czarnego, białego, zdrowego, chorego, geja, heteryka.
„Filadelfia” przełamuje tabu i robi to z taką siłą, że po tym filmie kino zaczyna odważnie mówić o ludziach odmiennej orientacji seksualnej jak o kimś normalnym, jak o w pełni uprawnionym obywatelu. Homoseksualiści są wśród nas, chorzy na AIDS również i nie są tylko częścią marginesu społecznego. W USA pierwszej połowy lat 90′ to wcale nie było takie oczywiste.
…i każdy skrywa tajemnicę
Kolejną sensacją ostatnich lat jest „Tajemnica Brokeback Mountain” Anga Lee. To opowieść o skrywanej miłości dwóch kowbojów (filmowi wróżono w trakcie produkcji klapę, a aktorom odradzano granie ról gejów). A jednak udało się odnieść sukces. Głównie dlatego, że to opowieść o wielkiej miłości bez szczęśliwego zakończenia. Bo, jak wiadomo, nienaruszalną zasadą każdego odnoszącego sukces melodramatu jest to, że happy end mają tylko te historie, które się jeszcze nie skończyły. A „Tajemnica” jest świetnym melodramatem.
Bohaterowie spotkali się w malowniczej scenerii gór Wyoming. Zauroczyli sobą. Spróbowali prawdziwej, wielkiej, wszechogarniającej miłości. Rozstali się, bo chciał tak los i kultura, w której się wychowali. Nie dane im było żyć wspólnie długo i szczęśliwie. Tak można opowiadać o wszystkich największych historiach miłosnych w kinie (pomijając oczywiście góry Wyoming) – od „Casablanki” przez „Love Story” do „Titanica”. A co, jeśli dodamy do tego drobny szczegół – para bohaterów filmu to dwaj kowboje? Geje? Nic. Bo film Anga Lee nie jest peanem na cześć związków homoseksualnych, nie jest też moralitetem. Do niczego nie chce przekonać. Po prostu powiada historię, jakich wiele, choć niewiele jeszcze ich w kinie opowiedziano.
I chociaż „Tajemnica” jest filmem na wskroś sentymentalnym i romantycznym, to dotyka najbardziej uniwersalnych rzeczy – miłości, społecznej akceptacji, brutalności codziennego życia i pragnienia bycia szczęśliwym. Odczarowuje stereotyp geja na dużym ekranie – homoseksualizm bohaterów jest tu tylko „dodatkiem” do historii miłosnej. Efekt – osiem nominacji, trzy Oscary, uznanie krytyków i miliony widzów w kinach. A później kolejne filmy o „gejowskiej miłości”, m.in. wybitny zeszłoroczny „Single Man” z rolą życia Colina Firtha. Nagle okazuje się miłość homoseksualna sprzedaje się na dużym ekranie nie gorzej niż heteroseksualna. A że kupują ją głównie kobiety? Hollywood zadbało, żeby były z produktów bardzo zadowolone.
Aneta Zadroga
Facebook
RSS