Przejechała Stany starym samochodem, śpiewała mocne rockowe piosenki. Od 30 lat występuje w grupie „Pod Budą”, od kilku wspiera młodych twórców i organizuje Festiwal Twórczości Korowód. W świecie szybkiej sławy i błahych piosenek, tworzy niezmiennie muzykę na poziomie. Dla wrażliwych
Uprzedzam, będziemy trochę skakać z tematu na temat.
Anna Treter: Jako zodiakalny Bliźniak lubię szeroką rozbieżność zagadnień (śmiech).
Mała Ania marzyła o wielkiej scenie?
Wręcz na odwrót! Mama, dostrzegłszy we mnie talent muzyczny, zaczęła mnie prowadzać na lekcje nauki gry na pianinie. Miałam wtedy pięć lat i myślę, że od początku byłam zestresowana tą sytuacją. Mało rzeczy pamiętam z dzieciństwa, ale to pamiętam bardzo dobrze: na jakimś popisie szkoły muzycznej grałam w dużej koncertowej sali, byłam taka mała, że nogi malowniczo zwisały mi z krzesła. To był ogromny stres, a moje marzenia były gdzieś daleko od występów, a zwłaszcza śpiewania.
Skąd, wobec tego, znalazła się pani na scenie?
Takie marzenie przyszło później, już na etapie liceum, kiedy podjęłam naukę śpiewu. Te młodzieńcze plany zostały jednak szybko ucięte. Po maturze zdawałam do Wyższej Szkoły Muzycznej w Łodzi, na wydział wokalno-aktorski. Wolałam śpiew rozrywkowy, ale w tamtych czasach wyższe uczelnie muzyczne kształciły głównie śpiewaków operowych.
Dostała się pani do tej szkoły?
Niestety nie. Byłam, w co trudno dziś uwierzyć, sopranem koloraturowym, a na taki rodzaj głosu nie było zapotrzebowania. Mimo, że nieźle zdałam egzamin, nie zostałam przyjęta.
Kiedy spojrzę na to z perspektywy lat, okazuje się, że był to jeden z najszczęśliwszych przypadków w moim życiu. Gdybym się tam dostała, na pewno nie miałaby miejsca moja późniejsza muzyczna przygoda.
Niewiele osób wie, że z zawodu jest pani księgową…
I nie przepracowałam jako księgowa ani jednego dnia. Ten wybór był podyktowany radami ojca, który, jako inżynier, uważał, że człowiek, a szczególnie kobieta, powinna mieć konkretny zawód. Śpiewanie, granie, można wykonywać na boku, ale trzeba z czegoś żyć. Zobligowana przez rodziców skończyłam studia ekonomiczne, ale nigdy nie wzbudziły we mnie większych emocji. Już na drugim roku studiów trafiłam do kabaretu „Pod Budą”, który stał się dla mnie odskocznią.
Czy jest w pani cokolwiek z księgowej?
Nie sądzę. Jestem bardzo spontaniczna i emocjonalna. Jest też we mnie żyłka organizatora. Nie wiem, czy to cecha księgowych (śmiech). Jeśli chodzi zaś o rubryczki, porządek w papierach – to niestety nie ja. Prowadzę dużą fundację i kiedy zobaczyłam w jakim tempie tych papierków przybywa, ucieszyłam się, że ktoś się tym zajmuje zamiast mnie.
Pierwsze wspomnienia z czasów studenckiego Krakowa?
Pierwsze moje zetknięcie się z ruchem studenckim, wtedy bardzo żywym, barwnym, różnorodnym, miało miejsce w liceum. Przyjeżdżałam tu na koncerty m.in. Marka Grechuty czy Zdroju Jana. Byłam przekonana, że dzieją się tu interesujące rzeczy i warto byłoby w nich uczestniczyć. Na pierwszym roku studia pochłonęły mnie jednak w sposób znaczący, bo trudnych przedmiotów nie brakowało.
Do kabaretu „Pod Budą” trafiła pani…
Przez przypadek. W pociągu spotkałam człowieka, który występował razem z tą grupą. Szukano akompaniatora i w takiej roli się tam zjawiłam. Śpiewać zaczęłam dużo później. Trafiłam na moment, kiedy budowano nowy zespół muzyczny. Na tej samej, pierwszej dla nas obydwojga próbie, pojawił się gitarzysta Jan Hnatowicz, który później został moim mężem. I jest nim nadal od trzydziestu lat.
Jak wyglądała wasza młodość w Krakowie?
Życie studenckie było wtedy oszałamiające. Mimo, że nie było łatwo. Brakowało pieniędzy, ale był w nas wielki zapał. Potrafiliśmy własnymi siłami wyremontować całą piwnicę przy ul. Ziai. Udało się stworzyć bardzo porządny lokal z zawodową sceną, kurtyną, światłami. Pamiętam twarze: Jonasza Kofty, Janka Pietrzaka, Jurka Kryszaka. Oni wszyscy przychodzili, bawili się dobrze przy naszych występach, a czasem nawet wchodzili na scenę (śmiech). Nocowaliśmy nawet w tej piwnicy, jak była taka potrzeba, bo na przykład próba późno się skończyła. To były piękne czasy. Środowisko było ze sobą zżyte, klimatu nie psuła zawiść. Zresztą, był to ruch amatorski, zawodowstwo, a co za tym idzie pieniądze, pojawiły się dużo, dużo później. Była to dobra zabawa na wysokim poziomie. W tamtych czasach, a były czasy PRL, napisanie inteligentnego, śmiesznego programu kabaretowego niosło dodatkowe trudności, bo trzeba było kamuflować niewygodne treści i omijać w ten sposób cenzurę.
Była przepaść między wami a idolami?
Wtedy nie było aż takiego gwiazdorstwa jak teraz. Nie do wszystkich miało się dostęp, chociaż my, grupa „Pod Budą”, bardzo wcześnie, właściwie w drugim roku istnienia, wystąpiliśmy na festiwalu w Opolu i tam poznaliśmy wiele osób. Były to lata, kiedy praktycznie nie wychodziliśmy z telewizji. W Warszawie i Krakowie robiliśmy mnóstwo programów, pisaliśmy nowe piosenki. Gdzieś tam po drodze poznaliśmy Marylę Rodowicz, Wojtka Młynarskiego czy Marka Grechutę. Byliśmy ludźmi skromnymi i wiedzieliśmy, gdzie jest nasze miejsce. Zawsze poważnie traktowaliśmy swoją pracę i szanowaliśmy publiczność. Dlatego do dziś gramy koncerty przy pełnych salach i występujemy od trzydziestu lat.
Facebook
RSS