W 1983 roku stworzyła nie tylko firmę, ale niemal całą branżę opakowań. Dziś Gabi-Plast działa na wielu rynkach, a jej produkty Polacy mają w rękach codziennie. Z Gabrielą Kośmider rozmawiamy o sekrecie budowy firmy odnoszącej sukcesy przez lata.
Spotykamy się na rozmowę pomiędzy wyjazdami. Za Panią urlop i niemal od razu wyjazd na targi, już bardziej służbowy.
Ależ to samo życie, nie można żyć tylko pracą! Zresztą, przez okres pandemii brakowało spotkań z kontrahentami – w cztery oczy, na żywo, to zupełnie inne spotkanie niż przez wideokonferencję czy telefoniczne. Z braku alternatywy tamte były i są wciąż potrzebne, natomiast teraz, kiedy więcej wolno i możemy się spotykać, to wszyscy staramy się jak gdyby nadrobić, żeby powiedzieć sobie, co w branży dzieje się nowego.
Zwłaszcza branża, którą ja reprezentuję, podlega w tym roku ogromnym metamorfozom. Część tworzyw zostaje wycofana z obiegu, a co za tym idzie, trzeba coś nowego wprowadzić. Ludzie chcą jeść na wynos i będą jedli na wynos. Opakowania nadal z nami będą, ponieważ świata nie stać na niepakowanie żywności. W tym i następnym pokoleniu ta sytuacja będzie ciągle aktualna.
I tu pojawia się kluczowe pytanie, które zadałem sobie już widząc nazwę firmy: ile razy ja, jako zwykły Polak, miałem w rękach Pani opakowania?
Myślę, że dużo! Opakowania towarzyszą nam na co dzień, po prostu. Nawet jeśli się przed tym bronimy i uważamy się za mocno ekologicznych i zdrowo jedzących, to wchodząc do każdego sklepu niestety spotykamy się z żywnością zapakowaną. Nie ma od tego ucieczki, ta pakowana żywność z nami będzie. Ona będzie z czasem pakowana w szereg innych, nowych rozwiązań, ale wciąż zapakowana. Mało tego, wszyscy pracujemy, pijemy kawę w biegu, jemy posiłki w biegu – wszystko w opakowaniach. Branża, którą w Polsce zaczynałam w 1983 roku, czyli już troszkę czasu minęło, a może nawet więcej niż troszkę (śmiech), cały czas się rozwija.
Ale to jednocześnie świadczy o tym, jak dobrze Pani w tej branży się odnajduje, że pomimo upływu lat wciąż udaje się wyznaczać jakość.
Jest to rzecz, o której w okresie początków firmy ludzie nie myśleli. Nie odczuwali jeszcze potrzeby pakowania żywności. Inaczej funkcjonowaliśmy. Na przestrzeni nawet tak krótkiego dla historii czasu branża zmieniła się niesamowicie. W tej chwili z opakowaniami, jak to się mówi, spotykamy się 24 godziny na dobę. Czy to kosmetyk, czy jakikolwiek inny produkt, o żywności nawet nie wspominając.
A te zmiany jeszcze mocniej podkreśliła pandemia.
Pandemia pokazała nam dobitnie, że być może nie jest wykorzystywane całe portfolio, ale żywność koniecznie trzeba pakować. Opakowania służące głównie dostawom cateringu z dowozem – te najlepiej znane w pandemii – dopiero czeka największa transformacja, ponieważ zmienimy surowiec. Idziemy w papier i mieszanki, ma być bardziej ekologicznie. I choć inne, to opakowania zostaną jeszcze długo, jak nas już nie będzie.
Próbując sobie przypomnieć lata 80. mam przed oczami mleko w kankach i szklanych butelkach, produkty krojone nożem i zawijane w papier – tego rynku w zasadzie nie było.
1983 rok to był dla mnie początek niebywałej przygody z opakowaniami, która trwa i dopóki zdrowie pozwoli, to zamierzam dalej działać. A tymi pierwszymi klientami były deserownie lodowe, które się wówczas pojawiały i nie było w co deserów zapakować. Powstała pierwsza miseczka, jeszcze z innych rodzajów tworzyw. Do niej doszły tacki papierowe, a wraz z odejściem saturatorów ze szklankami przyszedł czas na kubeczki papierowe. Natomiast czas pokazał, że przemysł cateringowy rozwinął się niebywale i dziś wszelkie dania, sałatki, surówki – wszystko mamy zapakowane. Technologie też bardzo się zmieniają, bo dziś nie wszystko zamykamy wieczkiem, ale też są opakowania pod zgrzewy. A wszystko po to, żeby żywność dłużej przetrwała i żeby klient kupił świeże. Branża jako taka chyba zawsze będzie potrzebna, póki człowiek będzie miał potrzebę wypicia herbaty czy zjedzenia czegoś.
Jest coś pięknego w tym, jak Pani opowiada o opakowaniach. Większość ludzi kompletnie nie zwraca na nie uwagi i dopiero w trakcie rozmowy zdałem sobie sprawę, jak wiele faktycznie się zmienia.
Na przestrzeni tych lat, kiedy ja się zajmuję opakowaniami, zmieniło się tak wiele, tak technologia produkcji poszła do przodu, że czasami wszystko odwraca się niemal do góry nogami. W tej chwili jest wielki transfer z plastiku na materiały ekologiczne. Chociażby symboliczne słomki do napojów – teraz pracujemy już tylko z papierem.
Właśnie, tzw. „dyrektywa plastikowa” weszła w życie w lipcu 2021. To chyba zmienia zupełnie sytuację w branży?
Na wakacjach w Grecji jeszcze zdarzyło mi się widzieć plastikowe słomki, ale u nas już nie ma i nie powinno być. Niektóre zmiany zostały co prawda przesunięte w czasie, żeby parlamentarzyści mogli je zatwierdzić, ale i tak wyzwań przez branżą jest bardzo dużo. Co za tym idzie, przed nami wiele nowoczesnych technologii, by nadążyć za zmieniającymi się potrzebami. Dla przykładu, w segmencie czysto cateringowym powszechnie używany był polistyren. Tego już nie ma, trzeba dokonać zmiany. Do obiegu wchodzą sztućce wielokrotnego użytku, które mają być odzyskiwane. Ale na zmiany jest niezwykle mało czasu. To nie jest tylko zamiana jednego tworzywa na inne, to często oznacza budowę zupełnie nowych maszyn i tworzenie nowych linii produkcyjnych. Te wyzwania owocują też fascynującymi efektami. Dziś wykorzystuje się trzcinę cukrową czy bambus, o których kiedyś byśmy w tym kontekście nie pomyśleli.
Surowce brzmią faktycznie fascynująco, ale ekologia to nie wszystko. To się jeszcze musi opłacać, co chyba również stanowi spore wyzwanie?
Zdecydowanie! Niestety, nowe technologie, te zgodne z nurtem ekologicznym, kosztują. Zmiany obejmują i technologie, i oznakowanie, i sposoby utylizacji – cały cykl życia produktu. Wymowną zmianą jest znakowanie kubeczków żółwikiem, który oznacza najnowocześniejsze technologie produkcji. To nie tylko „niuansik”, ponieważ to również produkt, za który klient będzie musiał zapłacić znacznie więcej. Na ten moment, w ogromnym uproszczeniu, to jest stara cena razy trzy.
To bardzo wymierna zmiana.
Wiadomo, że opakowania w kontekście całego produktu to jest niewielki odsetek kosztu, ale taki skok to już spora różnica. Oczywiście, w miarę upływu czasu i rozwoju technologii będziemy obserwować optymalizację kosztów, ale to jest cena zmian. Trzeba pamiętać, że za nowym opakowaniem mogą stać zupełnie nowe tworzywa, technologia i maszyny, a to wszystko generuje koszty. Na pewno zaczynając w 1983 roku nie sądziłam, że będę obserwowała tak dynamiczną transformację. A jednak świat pędzi do przodu.
A to wszystko tylko dodatek do i tak złożonych realiów prowadzenia działalności…
W tej chwili każda firma, niezależnie ile osób zatrudnia, zostaje właściwie zmuszona do współpracy ze specjalistami z poszczególnych branż. W moim przypadku dochodzi zagadnienie gospodarki odpadami, ale i przepisy zmieniają się szybko. Wydaje mi się, że system nie jest prosty, a nawet jest trudniej niż było. Kiedyś mieliśmy po prostu VAT, teraz trzeba znać zasady podzielności. Bez księgowości w firmie sobie tego nie wyobrażam – trzeba ze wszystkim być na bieżąco. Mogłoby się wydawać, że procedury powinny być zminimalizowane, a tymczasem jest odwrotnie, sprawozdawczość jest ogromna, a zmiany postępują szybko. Ciągle się uczymy, inaczej się nie da.
Jak się w tym wszystkim odnaleźć, jakie cechy trzeba mieć?
Konieczna jest duża zdolność adaptacji. Trzeba również czuć potrzebę wchłaniania nowej wiedzy, żeby choćby powierzchownie mieć świadomość, jakie zmiany zachodzą. Część odpowiedzialności trzeba jednak powierzyć innym. To z kolei wymaga otaczania się ludźmi, z którymi człowiek dobrze się czuje i którym ufa. Komunikacja jest kluczowa, między pracodawcą a pracownikiem muszą być odpowiednie fluidy. Każda firma to są ludzie, a dopiero potem właściciel czy zarząd. Jeśli personel jest odpowiedzialny, to całość działa.
O co szczególnie trzeba zadbać, żeby taki stan osiągnąć?
Przede wszystkim, mając firmę handlowo-produkcyjną jak moja, wyjątkowo istotne są relacje działu handlowego z klientem. Klient musi czuć satysfakcję ze współpracy z firmą. Na to kładę bardzo duży nacisk, ale też na stosowanie się do zasad fair play. Zresztą, od dwudziestu paru lat uczestniczę w programie Przedsiębiorstwo Fair Play i uważam, że taki standard należy zachować we wzajemnych relacjach, w firmie i poza nią. Wtedy dużo łatwiej się rozmawia, a rozmowa jest konieczna zwłaszcza z klientem. Na przykład wspomniane nowe dyrektywy – to moim zadaniem jest poinformowanie klientów o zmianach i przygotowanie ich na te zmiany. Klient nie musi przecież posiadać wiedzy, z czego dany produkt jest wyprodukowany. Musi za to wiedzieć, że wszystko jest zgodne z wymogami.
Zgrany zespół realizujący te cele brzmi pięknie, ale pewnie znacznie trudniej jest taki zespół zbudować.
To jest ogromny wkład pracy w dobór kadry. Traktuję firmę jako „większą rodzinę”, a ponieważ nie jest to aż tak duża firma, to relacje są bardzo fajne. Z każdym można porozmawiać nie tylko o pracy, ale i wymienić różne inne poglądy, a do tego właśnie obdarzyć zaufaniem. Wydaje mi się, że pracownik, który wie, że jest doceniony i zaufany oprócz samego wykonania obowiązków wkłada jeszcze serce w pracę. To w końcu wzajemna relacja: ja pracuję z nimi, a oni pracują na mój sukces. Przecież to nie ja sama go osiągam, wypracowują to ludzie na co dzień mający kontakt z klientem. To ich wysiłek decyduje o tym, jakie mamy obroty, ilu klientów pozyskamy i na ile dobrze będziemy postrzegani.
Oczywiście, pozyskanie rynku dla nas kiedyś było moim zadaniem, ale teraz pracę prowadzi dział handlowy. Obecnie mam ten luksus, że otaczają mnie ludzie, w relacjach z którymi jestem już długo. Pracują po 20 lat i jedynie uzupełniamy zespół o młodzież co roku. To zresztą trzeba robić, bo każda młoda osoba wnosi coś – jakiś promyk, nową myśl, coś wartego zastosowania. To konieczne, by firma przetrwała kolejne pokolenie. Tym bardziej, że syn i synowa są w firmie wspólnie ze mną.
No właśnie: obserwując zakład na mapie zauważyłem, że Pani mieszka w zasadzie na terenie firmy, a syn po sąsiedzku. Więc wspomniana „większa rodzina” jest bardziej dosłowna niż w przenośni.
Oczywiście, firma pozostaje rodzinna, sama wciąż posiadam status osoby fizycznej jako firma. To nie jest już modną formą, ale myślę, że zostanie tak dopóki ja trzymam stery. Zaczynaliśmy z mężem w tym 1983, a teraz syn i synowa wprowadzają nas w nowe czasy, zajmując się sprzedażą internetową. Więc wzajemnie się uzupełniamy.
Mieszkanie na terenie firmy to osobna historia, ma swoje plusy i minusy. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że plusów jest więcej. Jako kobieta zawsze mogłam „wyskoczyć” do domu i nastawić pralkę czy wstawić zupę. Nie zawsze przecież była gastronomia jak w tej chwili, realia były inne. Poza tym, przez pierwszych 15-20 lat spędzałam w firmie całe dnie, więc bliskość była mi bardzo pomocna. Żyłam tą firmą 24 godziny na dobę, ale – tak myślę – w głowie chyba każdy żyje swoją firmą w ten sposób. Ja miałam po prostu bliżej.
A jak to wygląda dziś? Dom wciąż jest blisko…
W tej chwili, mówiąc zupełnie szczerze, może mnie nie być. Mogę wyjechać, gdzie chcę. W miarę upływu lat i przy takiej kadrze nabrałam pewności, że wszystko będzie w porządku. To nie kto inny, jak kadra dbająca o firmę jak ja sama, daje mi poczucie komfortu. Nawet powiem, że w trakcie wyjazdów nie mam telefonów z pracy, oczywiście chyba że dzieje się coś bardzo ważnego. Nie miałam też problemu z delegowaniem obowiązków i rozdziałem kompetencji, nie jestem zasypywana pytaniami. Choć każda osoba musi nauczyć się swojej pracy, to wprowadzamy ją i dajemy możliwość działania. Mam ogromny kredyt zaufania do tych ludzi. Teraz nie ma mnie w pracy dwa tygodnie i mam spokojną głowę, bo wiem, że pracują tak, jakbym była w swoim gabinecie.
Co zrobić, żeby wypracować takie zaufanie?
To działa w dwie strony. Wszyscy moi pracownicy wiedzą, jaką mam wizję wykonywania obowiązków. To nie ma być tylko siedzenie w papierach, powinni mieć czas na kawę, dobre śniadanie i o określonej godzinie mogą spokojnie iść do domu. Kiedyś zresztą dział handlowy pracował dłużej, natomiast w czasie pandemii przeanalizowałam to i skróciłam czas pracy. A ponieważ mam młodą załogę, to tak się spięli, że wyrabiali się w krótszym czasie. Dlatego teraz mają go więcej dla rodzin. W soboty nie pracujemy już od dwudziestu paru lat, co zwłaszcza na przełomie tysiąclecia dawało dużo komfortu. Zwłaszcza kobiety miały więcej czasu na dom. Dziś jest już trochę łatwiej, bo i podział obowiązków rodzinnych jest inny, i nasza branża pomogła zmniejszyć ilość gotowania. W pewnym sensie i w swojej skali pomogliśmy poprawić życie kobiet. (śmiech)
I to pewnie też jest jakaś dodatkowa satysfakcja – że z tej pracy są korzyści, czasami niedostrzegane na pierwszy rzut oka.
Mam to szczęście, że siedząc już tyle lat w tym samym gabinecie ja wciąż odczuwam dużą satysfakcję z pracy. To mnie niezmiennie wciąga. Czasami myślę, że mogłabym już trochę odpuścić, ale chyba wciąż jest mi to potrzebne do mojego rozwoju wewnętrznego. Nie wiem, co jeszcze miałabym osiągnąć, ale ta firma to moje dziecko – ono dojrzewa ze mną i chcę je wciąż pielęgnować. Syn urodził się w 1980 roku, firma niedługo później.
Moment, musimy to podsumować: miała Pani małego synka, dom na głowie i firmę, którą zaczęła Pani prowadzić samodzielnie. Jak się to łączy?
Wtedy to wyglądało tak, że mąż wracał z pracy i zajmował się dzieckiem, a ja schodziłam – jak to wtedy mówiliśmy – „do warsztatu” i robiłam swoje, bo wiedziałam, że muszę. Czasami trwało to do rana, ale klient musiał dostać towar. Dopiero po dwóch latach uzyskałam pozwolenie na zatrudnienie jednego pracownika. Tylko jednego, żeby było weselej, ponieważ nasz warsztat był w piwnicy i miał za niski sufit, by spełniać wszystkie wymogi. Ale, krok po kroku, interes rósł.
A dziś mamy 2021 rok. Co się robi, żeby taką ciekawość, chęć nauki i radość z wykonywanej pracy podtrzymać przez wiele lat?
Mam wrażenie, że młode pokolenie liczy na stosunkowo szybki sukces. Ja też zaczynałam jako młoda mama, pracowałam bardzo dużo, ale na sukces pracowałam długo. Na niego składa się systematyczność, systematyczność, systematyczność, a do tego pokora i wytrwałość. To są takie składowe, dzięki którym po określonym czasie poczuje się, że coś się w życiu zrobiło dobrego, wartościowego. I to daje satysfakcję. Nie można wszystkiego mierzyć miarą pieniądza, tak się nie da. Liczy się ten moment, kiedy mówimy sobie „dobrze zrobiłam, udało mi się, osiągnęłam coś fajnego”. To trwało latami, wymagało wspomnianej systematyczności, ale i pokory, bo kontakt z klientem nie należy do rzeczy łatwych. Zawsze trzeba próbować dopasować się do klienta, rozumieć jego potrzeby i chcieć się do nich zastosować. Systematyczność powraca w dostawach i serwisowaniu. To buduje zaufanie, a dzięki niemu klient zostaje i działamy dalej. Po tym poznajemy, czy firma jest dobra.
Do tego dochodzi konkurencja, która też dynamicznie się rozwija, a o której jeszcze nie rozmawialiśmy.
Konkurencja jest całkiem spora, ale z konkurencją też trzeba umieć rozmawiać. Firmę oferującą podobny asortyment mogę postrzegać jako konkurencję w sensie zagrożenia dla moich wskaźników sprzedaży. Natomiast nie mogę postrzegać jej jako konkurencji w sensie wroga. Każdy ma swoją wizję prowadzenia firmy i w zależności od tego, jak ja poprowadzę obsługę klienta i jak zrobi to konkurencja, ktoś z nas wygra. Jeśli przegram, to wnioski nie powinny iść w stronę konkurencji, ale w stronę własną – co ja mogę jeszcze zrobić, żeby wygrać następnym razem. Na pewno nie jest drogą ciągłe obniżanie cen, trzeba mieć więcej do zaoferowania. Liczy się stałość i stabilność dostaw, dostępność towaru i jakość obsługi dająca klientowi komfort. Po wielu latach prowadzenia firmy wydaje mi się, że każdy przedsiębiorca powinien mieć skończone choćby podstawy psychologii. Może niekoniecznie z dyplomem… (śmiech)
Jak wykorzystanie tej wiedzy wygląda?
Klienta trzeba poznać, wysłuchać, chcieć zrozumieć jego potrzeby i zaproponować mu współpracę na odpowiednich warunkach. Później trzeba go jeszcze oczywiście utrzymać – im dłużej, tym lepiej. Za duży sukces poczytuję sobie, że niektórych klientów obsługuję już od ponad 20 lat, w całej Polsce i na eksport. To są najwspanialsze chwile w tym wszystkim, kiedy z klientem można – oprócz relacji czysto handlowej – pogadać o dzieciach, o pogodzie, o wszystkim! Taka dobra relacja to kapitał, który buduje wizerunek firmy. Nie wystarczy wysłać ofertę, ale trzeba też wsłuchać się w reakcję na nią i adaptować do potrzeb, nawet jeśli wiąże się to z niemałym wysiłkiem, choćby wprowadzeniem specjalnie nowego produktu. Jeśli coś się wydarzy, to my jesteśmy po to, żeby klient o wszystkim wiedział i znał plan dalszego działania. To musi być szczere, klient musi mieć zaufanie i dzięki takim trwałym relacjom przychodzi uznanie, choćby posiadany przeze mnie tytuł Ambasadora Polskiej Gospodarki.
A teraz wróćmy z dzisiejszej wysokiej pozycji do lat 80. XX wieku. Przecież wtedy nie było szkoleń czy studiów w tym kierunku, wszystkiego musiała się Pani uczyć sama.
Nie było szkoleń, a ja nie przypuszczałam nawet, że się czymś takim zajmę. Wcześniej pracowałam w laboratorium chemicznym i nie sądziłam, że kiedyś będę zarządzać swoją firmą. A jednak! Właściwie to mój mąż zasugerował, że powinniśmy się zająć produkcją określonej wytłoczki, ponieważ zaznajomiony zakład tego potrzebował, a nie było jej na rynku. I tak się szczęśliwie zaczęło. Wtedy byliśmy młodymi ludźmi, mieszkaliśmy w szeregowcu i jedną z piwnic, około 17 metrów, zaadaptowaliśmy pod termoformowalną wytłoczkę. Po roku działalności wiedzieliśmy już, że coś z tego może być, przyszło zaproszenie na targi i utwierdziliśmy się, że potrafimy. Dziś pracujemy pełną parą i mamy obszerne portfolio, ale nie byłoby tego, gdybyśmy wówczas nie poczuli, że ta branża pozwoli nam się rozwijać. Wiedzieliśmy, że musi się coś zmienić, bo w 1983 opakowań nie było. Z perspektywy lat to był dobry wybór – branża generuje wiele wyzwań, ale pozwala też na ciągły rozwój. Planuję przekazanie pałeczki ze świadomością, że jesteśmy na swoim: teren jest prywatny, wszystko jest scalone i nadążamy. Ale wyzwań nie braknie, ponieważ nasz asortyment z lat 80. czy 90., a nawet z pierwszych lat nowego tysiąclecia zmienił się już drastycznie. Tu trzeba być gotowym na zmiany i my na te zmiany przygotowani jesteśmy. Klientów również przygotowujemy i jestem pewna, że za kilka lat – gdyby przyszła kolejna duża transformacja – także dostosujemy się sprawnie.
Ta gotowość nie jest kwestią ostatnich lat, Pani zawsze przygotowywała firmę na kolejne wyzwania.
Nie tylko ja. Zespół, który przez lata zbudowaliśmy, daje mi olbrzymi komfort. Kiedy pracuje się w firmie, w której chce się pracować, to wszystko jest możliwe! Do tego mogę się umówić na wywiad, jak dziś, nie martwiąc się o firmę. Ci ludzie to jest kapitał i zamierzam go pielęgnować tak, żebyśmy w obecnym składzie zostali jeszcze długo, długo! Oczywiście trzeba zasilać to nowymi osobami, wpuścić trochę świeżej krwi. Ale jednocześnie trzeba umieć docenić ludzi, których już się wokół siebie ma, bo to oni dbają, by firma szła z duchem czasu.
Zbudowanie takiego zespołu to oczywiście długi proces. Przecież zaczynałam sama. I produkcja, i sprzedaż, i nauka choćby fakturowania, zmian w systemie podatkowym – to wszystko robiłam ja. Latami sama byłam w dziale handlowym. Dzięki temu na każdym polu miałam od początku swoją wiedzę, stopniowo uzupełnianą, a dziś zostało mi tylko nadzorowanie. Pamiętam jeszcze, jak szkoliłam pierwszego pracownika, oczywiście na ile sama umiałam (śmiech). A obecnie to ja mogę się uczyć od swoich ludzi. Ale nie przyszło to łatwo, bo – jak mówiłam – pierwsze 15-20 lat pracowałam minimum po 12 godzin. Ten poświęcony czas dziś procentuje, a ja wciąż czerpię ogromną satysfakcję.
Zresztą, czemu dziwią się niektórzy moi goście, mój gabinet jest na końcu działu handlowego. Jeśli nie mam spotkania, drzwi do niego są zawsze (!) otwarte. I nie po to, żebym ja słuchała, co mówią pracownicy, ale bardzo cenię sobie kontakt z ludźmi, muszę wśród nich być. Na początku, gdy delegowałam obowiązki, faktycznie chciałam sprawdzić, czy klienci wychodzą zadowoleni. Dziś cieszy mnie, że słyszę swój zespół, resztą mieszany, damsko-męski. Tak, jak jest w domu: cenne jest poczucie, że ktoś jest blisko. Czasami upieczemy ciasteczka czy zjemy lody, to jest bardzo cenne.
Do tej pory o firmie mówi Pani mimo wszystko skromnie. Nowe technologie z jednej strony, ale z drugiej firma rodzinna, pod domem, ciasteczka – Czytelnicy mogą sobie nie zdawać sprawy, że Gabi-Plast to duży zakład i naprawdę szeroka kadra.
Jest duża, oczywiście. Ale jednocześnie jest taka fajna, taka moja – jak mówiłam, to trochę moje dzieło, a trochę dziecko. Na 18. rocznicę działalności dostaliśmy piękny prezent od władz miasta Krotoszyna: ogromny dowód osobisty z imionami i nazwiskami wszystkich „dzieci/pracowników”. Dorobiłam się ich trochę (śmiech)! Przechowuję tę pamiątkę, bo to cudowny, ujmujący pomysł. A w zamian też staram się ten nasz Krotoszyn pokazywać – czy w Krajowej Izbie Gospodarczej, czy podczas targów i spotkań. Zawsze podkreślam, że to fajne miasto w Wielkopolsce, dobre do życia, można choćby wyskoczyć na piękne błonia. Choć dziś klienci już rzadziej przyjeżdżają. Kiedyś to oni jeździli do nas, dziś my dowozimy wszystko, logistyka jest na zupełnie innym poziomie niż dawniej. Takie czasy.
Facebook
RSS